Matterhorn Lion Ridge – wrzesień 2021

Dość spontaniczny wrześniowy wyjazd w gronie klubowiczów KWT – krótka relacja – może komuś pomóc zaplanować wyjazd 😊

Początkowo mieliśmy jechać do Zermatt, lecz wraz z powiększającą się ekipą postanowiliśmy pojechać od strony włoskiej (łatwiejsza logistyka, schronisko Carrel 3800 m n p m, bardziej wspinaczkowo, zdecydowanie taniej).

Początek wycieczki to wyjazd w piątek z Gdyni o godz 19:00; na miejscu we Włoszech około godziny 17:00 następnego dnia.

  • Sobota: Spanie na kempingu Glair nad zbiornikiem wodnym (można się wykąpać, choć jest rześko 😊). Ceny bardzo przystępne – 7 euro namiot, 7 euro osoba, 3 euro samochód. Namiot można zostawić rozłożony (za 7 euro) na czas aklimatyzacji czy akcji górskiej. Blisko do lokalnego pubu i jednej restauracji przy drodze. Pizzerie samochodem 5 minut. Do samej Cervini około 20 minut autem. Spanie niżej w dolinie ma jedna swoje plusy – jest cieplej niż w samej Cervini.
  • Niedziela: aklimatyzacja pierwszego dnia na lodowcu Plateau Rosa – wjazd kolejka z Cervini (2050m n p m) na 3480 m (Testa Grigia); koszt w dwie strony to około 30 euro. Tam dwugodzinny spacer na Klein Matterhorn (3883m). Po drodze sporo narciarzy, często kadry narodowe różnych krajów trenujące latem. Tego samego dnia zjazd kolejka do Cervini i nocleg na kempingu. Michal i Wojtek zostali na noc na lodowcu w namiocie.
  • Poniedziałek: aklimatyzacja – ponowny wjazd kolejka do Testa Grigia. Wejście na Breithorn 4164 m. Zajęło nam to około 4 godziny – bardzo przyjemne, łatwe wejście bez trudności technicznych. Jednak jest to ponad 4000m, wiec czuło się wysokość. Zejście do schroniska Testa Grigia na noc (70 euro z kolacją i śniadaniem); Wiktor, Natalia i Wojtek wybrali nocleg na lodowcu 😊 , choć udało im się zaanektować budkę obsługi stacji narciarskiej. Super alternatywa do schroniska.
  • Wtorek – zjazd w dól do Cervini kolejka, nocleg na kempingu.
  • Środa: Wyjście na Matterhorn (do schroniska Carrel na 3800m); można sobie skrócić początek drogi jadąc jeden odcinek kolejki do Plain Maison – i stamtąd do schroniska Abruzzi (2800 m n p m) jest 1 godz 15 min. Następnie już trudniejszym terenem w stronę Carella. W pewnym miejscu trochę się pogubiliśmy (trzeba wypatrywać czerwonej tablicy i w tym miejscu wejść w komin), my poszliśmy bardziej w prawo i niestety musieliśmy się cofać. Plecaki mieliśmy ciężkie, bo każdy miał śpiwór, sporo jedzenia i wody (w Carrelu sa koce, ale jednak komfort w swoim śpiworze jest dużo większy). Ponadto dostawaliśmy sprzeczne informacje odnośnie wody. Niektórzy mówili ze nie można jej tam kupić (tylko topnienie śniegu), na szczęście można było kupić w cenie 5 euro za 1 litr. Większość opisów drogi Lion Ridge zaczyna się od schroniska w górę – jednak samo dojście do schroniska jest bezsprzecznie górską wyprawą. Ostatnie 300m w pionie to poruszanie się w kruchym, mocno eksponowanym terenie (szliśmy na lotnej), często zalodzonym (marznące chmury), z odcinkami pionowego wspinania (te odcinki maja duże, stałe liny poręczowe) jednak z ciężkim plecakiem wcale nie było to banalne. Powiedziałbym wręcz, że niezłe przywitanie. Ja osobiście spodziewałem się łatwiejszego terenu. Do Carella wybraliśmy się w 6 x osob (Weronika, Wojtek, Wiktor, Michal, Piotr i ja, dziewczyny i osoby niewspinające się zostały na dole). Zejscie z Carella to zjazdy, wiec cokolwiek trzeba ogarniać.
  • Czwartek – atak szczytowy. Wieczorem w środę krótki wykład od opiekuna schroniska na temat czasów wejścia (szybki zespól 4,5 godz), pogody (miała się popsuć o 14 następnego dnia) itp. itd. Tak naprawdę wykład ten zasiał sporo wątpliwości we wszystkich głowach. Pobudka o 3 rano, (jeżeli tak to można nazwać, bo prawie nikt nie spał – mnie udało się zdrzemnąć 2 godz, z czego byłem bardzo zadowolony), dość duże poruszenie, niektóre zespoły wychodziły już o 3, nerwowo, ciemno i zimno. Kilka razy nerwowa toaleta – u niektórych skończyło się wzięciem „żółtej” tabletki – Niforuksazyd. 😊 ona zawsze pomaga 😊
    Umówiliśmy się na wyjście chwilę po 4 rano (zaraz za dwoma przewodnikami). Fajnie się dopytać kto o której startuje, żeby w trudnościach nie było spiętrzenia. Poza tym fajnie przez pierwsze godziny (jasno zrobiło się dopiero ok 6: 40) mieć kogoś, kto zna drogę. Pierwsza cześć drogi nie jest jednoznaczna, sporo trawersów, eksponowanych płyt – łatwo pogubić po ciemku drogę.
    Na szczyt poszliśmy w 2 x dwuosobowe zespoły. Michał z Weroniką. Ja z Piotrem.
    My wyszliśmy dosłownie minutę po Michale i Weronice i zaraz po wyjściu zgubiliśmy drogę. Trochę mieliśmy z siebie bekę bo po ciemku wołaliśmy: Weronika… Weronika… Michał, Michał… no nic, szybko się odnaleźliśmy i dogoniliśmy ekipę. Za nami wyszli wspomniani wcześniej przewodnicy i wtedy zaczęło się szaleństwo. Oni nie patrzą czy Ty czekasz, czy stoisz, czy idziesz. Idą i wyprzedzają Ciebie wszędzie, gdzie to możliwe. Gdyby mogli to stanęliby Ci na głowie. Nie ma zmiłuj się. Zapierniczali tak szybko z tymi klientami (musi być jakaś super selekcja lub plan treningowy) i po prostu biegną. Normalnie czułem się jak na wyścigu, popijając wodę z zadyszką. Na szczęście w trudnościach byliśmy z Piotrem lekko szybsi niż przewodnik z klientem (wiec ich tam wyprzedzaliśmy), lecz później chwila łatwiejszego terenu i oni nas. Normalnie czułem taka presję że szok. Ciemno – łatwo stracić orientację, a naprawdę jak ktoś zna drogę to jest to super ułatwienie – dlatego warto za nimi pędzić. Tak nam minęły pierwsze 2 godz, na biegnięciu na lotnej. Mieliśmy ze sobą 6 x friendow, 6 x eksow, zestaw taśm itp. Poza jednym fragmentem (półka), gdzie włożyłem jednego czy dwa friendy to na tym odcinku przydawały się tylko eksy, bo stałe liny poręczowe miały swoje stanowiska. Wpinalismy się tak, żeby mieć choć 1 przelot miedzy nami. Tak przebiegliśmy przez linę Corda della Sveglia prowadzącą przez płytę z przewieszką (pierwsze mocne ściąganie się z liny), przez depresję Vallon des Glacons, następnie długi trawers w prawo przez półki i plyty do przełeczy Crete du Coq. Dalej eksponowanymi półkami, przełęcz na Dalles Cretier, aż do stoku śnieżnego Linceul który kończył się w pionie łańuchami, zwanymi Great Ropes / Grande Corda lub Tyndall Ropes. Tam jest już wyjście na grań, gdzie nawigacja staje się dużo łatwiejsza. W tym miejscu przewodnicy nas wyprzedzili i nie mieliśmy siły żeby ich gonić. Na szczęście robiło się jasno i na Pic Tyndall 4241m szliśmy już swoim tempem (wolnym….). Odcinek jednak bardzo eksponowany – ciężko nawet znaleźć wygodny kamień żeby usiąść, napić się herbaty. Na Tyndallu byliśmy około 7:30 rano (przewodnicy twierdzili ze to połowa drogi ) i w sumie mieli rację. Najbardziej zaskoczyła mnie grań Tyndall Ridge – znacznie dłuższa niż się wydaje z dołu, bardzo eksponowana, z turniami, które wymagają albo krótkich zjazdów albo zejść. Ja uważałem ten odcinek za najtrudniejszy. Słabo tez schodzę w takim terenie i tutaj Piotr mnie super asekurował na zejściach. THX. On później schodził bez problemów – dobry jest 😊 ja się odwdzięczałem prowadzeniem do góry.
    Z grani widać już szczyt oraz słynną drabinkę Jordana. Pomimo, że wydaje się blisko to jeszcze od przełeczy Enjambee jest minimum godzina drogi. Drabina Jordana była uszkodzona, wiec trzeba było korzystać z lin po lewej stronie.
    Na szczycie zameldowaliśmy się o godz 10:00 po 5 godz 40 minutach. Przybiliśmy pionę z krzyżem i od razu powrót. Cały czas w głowie mieliśmy to „niby nadchodzące” załamanie pogody prognozowane na godz 14:00. W sumie niepotrzebnie się stresowaliśmy bo nic nie przyszło…
    Zejście ze szczytu jest bardzo wymagające. Bardziej niż wejście – zejście do schronu zajęło nam 7 godzin. Bardzo dużo zjazdów przeplatanych przez odcinki na lotnej. Liczba operacji linowych jest bardzo duża. Trzeba być naprawdę szybkim zespołem, każdy powinien wiedzieć co robić, a nie oglądać się na drugiego, wtedy jakoś idzie. Oczywiście można tez schodzić po tych linach – tak robią przewodnicy – ale to jakiś zupełnie inny level. Ekspozycja terenu powoduje, że naprawdę wolisz poświecić 20 min dłużej i zjechać te 30 metrów (mieliśmy ze sobą jedna żyłę liny połówkowej 60m).
    Do schroniska doszliśmy o godz 17:00 i tam już zostaliśmy na kolejną noc. Ja sobie nie wyobrażałem schodzić kolejne 1800 m w pionie tego dnia (z cięższym plecakiem). Schronisko było puste, bo pogoda na następny dzień zapowiadała się słabo. Kupiliśmy piwko (puszka 5 euro) i zmęczeni poszliśmy spać.
    Michal i Weronika na początku wspinaczki szli trochę wolniej, stracili nas i przewodników z oczu i niestety nie odnaleźli drogi. Po jakimś czasie zawrócili do Carrela i tego samego dnia z Wojtkiem i Wiktorem zeszli do Cervini.
    Moje spostrzeżenia: Wejście granią Lion jest dużo bardziej wymagające niż się spodziewaliśmy. Serio. Dostaliśmy w kość. Cieszę się, że szedłem z Piotrem (razem robiliśmy kurs taternicki, więc dobrze się rozumieliśmy i uzupełnialiśmy). Żeby zrobić to szybko i bezpiecznie to trzeba mieć trochę dni wspinaczkowych, min. w Tatrach, za sobą. Piszę to pomimo, że mieliśmy genialne warunki pogodowe – sucha skała, mało śniegu, brak chmur, więc skały nie zamarzały. Gdyby choć trochę popadał śnieg i trzeba by było iść w rakach– cała akcja by się wydłużyła. Nam udało się wejść w lekkich podejściówkach (plus raki koszykowe w plecaku) – jak to Wojtek stwierdził – raki koszykowe na Mata? Toż to brak szacunku do góry 😊 na szczęście nie musieliśmy ich zakładać. Przydałyby się może na chwile na szczycie – ale byliśmy związani liną, wiec ten krótki odcinek grani przeszliśmy bez raków (trochę na kolanach 😉 )
    Rady dla innych? Jak najlepsza aklimatyzacja – nie oszczędzać na tym czasu. W Cervini można nawet kupić karnet i kilka dni pojeździć na nartach 😊 na lodowcu na 3500m. Im lepsza aklimatyzacja tym na górze więcej siły i lepsze tempo. Schronisko Carrel – dla mnie lekko podobne do Starego Moka. 😊 Trzeba mieć rezerwację – szczególnie w wysokim sezonie. Samo wejście do schronu to duża przygoda.
    Wracając do Polski zajechaliśmy dookoła przez Zermatt – zobaczyć Matterhorn od strony Hornli Ridge – prezentuje się pięknie. Natomiast sama miejscowość zachwyca porządkiem, spójną kolorystką, brakiem samochodów itp. – warto choć raz odwiedzić.

Pozdrawiam,
Szymon