Relacja Józka Soszyńskiego i Gosi Jurewicz z przejścia Kaos 5.7 A4+ na El Capitan

,,Kaos 5.7 A4+. Spędziliśmy w ścianie El Capitana kolejne 6 dni bez poręczowania, bez lotów, bez fuckupów. Nie brakowało za to przygód i prawdziwej walki.

Kaos otwiera katalog jedenastu eksperckich klasyków bigwallowych Yosemite, według przewodnika Yosemite Big Wall Erika Sloan’a. Klasyfikowany jest wyżej niż Wyoming Sheep Ranch, Sea of Dreams a nawet słynny Reticent Wall. Doczekał się około 20 przejść, w tym jedno polskie solo (!) Marek „Regan” Raganowicz, soloist w 2013 roku – pierwsze i prawdopodobnie jedyne. W 2018 roku z Kaos wycofał się zespół Paweł Hałdaś i Krzysiek Zabłotny, napotkawszy świeży obryw na trzecim wyciągu, który uniemożliwił im wspinanie. Rok później droga została otwarta ponownie. Dobito 2 nowe stanowiska, pokonano kruche miejsca i uzupełniono rivety (2,5 cm śruby, wbite w wywiercone otwory w skale) w miejscach, gdzie wspinaczka na własnej asekuracji była niemożliwa.

Kaos w dużej części wiedzie niesławnym, kruchym, czarnym diorytem – jednym z dwóch rodzajów skał, z których zbudowany jest Elcap, druga to twardszy granit. Tu ściana żyje. Gruzowisko u podstawy jest świeże, ostre, pachnące siarką regularnych dostaw z góry. Wywieszenie ściany w tym miejscu sięga 40 metrów – obrywy sieką więc las na sałatkę solidny rzut kamieniem od miejsca startu w drogę.

Damy radę. Sufit twoich możliwości jest znacznie wyżej niż ci się wydaje. Jak się okaże, że można zginąć to najwyżej się wycofamy. Zrobimy wahadło do Zenyatty Mondatty, łatwiejszej drogi biegnącej obok i trudno, nie każdy jest przygotowany na śmierć. To tylko mały plusik trudniej niż Lost in America. Ken (robił drogę w zeszłym roku) na pewno przesadzał z tym ryzykiem, a ranking w przewodniku to gra pod publiczkę. Regan wspinał się solo do jasnej cholery i zrobił. Tymczasem zbaczam w las daleko od ściany, bo nie mam kasku a nawet kamyczek wielkości landrynki padający z prędkością 300 km/h na gołą głowę pełną lęków, skończyłby ten dialog wewnętrzny przed osadzeniem pierwszego przelotu.

Przedzieram się więc z haulbagiem wyładowanym sprzętem przez zarośla. Nagle chrzęst wyschniętych liści akacji pod nogami robi się dziwnie ostry, głośny i syczący. Intuicja bieszczadzkiego dzieciaka każe zatrzymać się w bezruchu. Dorodny, tłusty grzechotnik prezentuje swój arsenał odstraszania spod krzaczka, metr od moich stóp. Po diabła mu te grzechotki i syczenie, skoro zlewa się z podszyciem lasu w jedno? Cofam się, wiadomo – skaczą do gardła. Filmuję. Wracam bez kasku na ścieżkę pod ścianą.

Pierwszy wyciąg zachęca kilkunastoma metrami łatwego C1.C – clean – nie używam młotka, 1 czyli każdy przelot jest boooomber!. W praktyce rysa wywiesza się od ściany i na prawo a okapik nad nią wypycha na zewnątrz. Camy tkam przez to gęsto, co 70 cm. Wolno idzie. Gosia z uśmieszkiem zabiera się za książkę. Asekuruje z automatycznie blokującego się przyrządu – grigri – więc nie musi uważać. Przychodzi do niej wielka jaszczura. Lina tarasuje jej ścieżkę pod ścianą, więc zatrzymuje się zniesmaczona i czeka, aż Gosia zrobi jej zdjęcie z 10 cm i usunie przeszkodę. Dostojnie rusza dalej. Ja wypełzam spod okapiku i wchodzę w pozornie banalną drabinę rivet w gładkim, przewieszonym granicie. Steve Gerberding, autor drogi, prawie 2 metrowy drągal, stosował specjalną podstawkę na nogi, z której wyciągnięty jak struna, osadzał rivety w odstępach około dwóch metrów od siebie. Zasięg nieosiągalny dla normalnego człowieka w ławach. Doklejam taśmą rivet hangera (zawieszka zaciskowa ze stalowej linki) do młotka i staję w ostatnich stopniach ław. Mało. Do młotka doklejam jeszcze 30-centymetrową rurkę z masztu od namiotu. Dosięgam. Mozolnie brnę przez kolejne rivety. Za każdym razem przeklejenie przedłużki, przekładanie 2 razy ław. Tempo zamiast wzrosnąć, spada. W tym czasie do Gosi przylatuje koliber w poszukiwaniu nektaru kwiatowego. Ja wchodzę w sekcję A3+ beaks, heads. Wbijam młotkiem płytkie, słabe birdbeaki – haki w kształcie ptasiego dzioba i wieszam się na wbitych przez poprzedników w nierówności skały aluminiowych kształtkach, które nie wiadomo jakim cudem utrzymują ciężar ciała, ale w oczywisty sposób zazwyczaj nie utrzymują lotu. Jak odpadniesz, czyścisz z przelotów taką sekcję. „Tylko” 3+ czyli pomimo kilkunastometrowego lotu raczej krzywdy sobie nie zrobisz. Ta sekcja okazuje się najszybszym fragmentem pierwszego wyciągu. Po 60 metrach i 5 godzinach zaczynam pierwszy hol. Gosia sprawnie czyści wyciąg. Józiu, co tak wolno? – Ironiczny uśmieszek. Ja – kwaśna minka.

Zmieniamy się na prowadzeniu. Gosia z trudem robi pierwszą przepinkę na drabinie rivet, która ma zająć połowę kolejnego wyciągu. I tu koniec. Młotek, przyklejona przedłużka, przyklejony rivethanger do niej, ostatnie szczebelki ław, „trójkąt mocy” – wszystko o 5 cm za mało, żeby sięgnąć do następnej. To miały być wyciągi prawie za darmo! Zmiana na prowadzeniu i zmiana minek. Czas leci, pierwszy biwak w strefie obrywu na nowych spitach rozbijamy o zmroku. 5 godzin na wyciąg, humory średnie, wątpliwości narastają, ale nie poddajemy się. Dobrze chociaż, że portal rozstawiony, zanim Gosia wyczyściła wyciąg. Sprawny sprzęt dodaje animuszu.

Rano następnego dnia Gosia wchodzi w A3 beaks and hooks. Hooki to takie haczyki jak wędkarskie tylko bez zadziora, zrobione ze stalowej blachy, wieszane na krawądkach bez wbijania. Gosia prowadzi w kruchym diorycie i każe mi przykleić się do ściany, żebym nie oberwał kawałkiem strąconej przypadkiem skały. Drugie nowe stanowisko i obryw za nami. Kolejny wyciąg kluczy, wchodzi w odstrzelone płyty, nietoperze odchody, brudne kominy. Jak to jest w ogóle możliwe, że w tym przewieszeniu istnieją takie połupane tarasy? Pod koniec lina zahacza o skałę, powodując mocne tarcie zwane przesztywnieniem. Gosia jest w terenie klasycznym, wspina się siłą rąk i nóg, wysoko nad przelotami, a lina trzyma ją na uwięzi jak kotwica. Ogromnym wysiłkiem dociąga ją do stanowiska, gdzie holujemy wory i biwakujemy. Drugi nocleg jest wygodny, można wyjść z portala, stanąć nogami na półce – dziwne uczucie.

Jutro będzie mój dzień: pierwszy z dwóch kluczowych wyciągów A4+. Błąd może kosztować 20-30 metrowy lot, wyrywając w 2-3 sekundy wszystko, co utkałeś przez 2-3 godziny Co nas pcha w taką sytuację? Nie namawiam, ale opanowanie lęku, absolutna koncentracja, wyjście poza sferę zwykłych emocji i codziennego pierdololo jest uczuciem niezwykłym, uskrzydlającym. Wchodzisz głęboko w siebie, wolny od lęku, mózg pracuje intensywnie nad rozwiązaniem problemu, jak posunąć się o metr do góry. Poruszasz się powoli, ostrożnie, kontrolując ciało i każdy ruch. Nic poza tym nie istnieje. Tak naprawdę wcale nie jesteś 300 m metrów nad ziemią. Istniejesz jedynie w obrębie siebie. Z tego stanu wyjdziesz inny i przez jakiś czas będziesz mniej plątać się we własnych myślach.

Największy strach przychodzi zawsze dzień wcześniej. Nie chcę umierać! Józiu, nie umrzesz, ten lot omija skały. 20 osób to przeszło. Boję się, ale działam. Nie chcę, żeby strach dyktował mi warunki. Wybieram zaufanie do siebie, ponieważ wiem co robię. Nie pojawiłem się tu z Big Brothera ani Rolnik Szuka Żony. Rozpoznam, kiedy zbliżę się do cienkiej czerwonej linii i wiem, jak jej nie przekroczyć. Koniec.

Z rana jednak najpierw akcja przeprowadzka, ponieważ jesteśmy na rampie, kilkanaście metrów powyżej stanowiska na jej prawym, wiszącym skraju, z którego wprost w dach i 300 metrową lufę startuje droga. Musimy przeciągnąć przez kruche urwisko haulbagi i cały sprzęt. Dwie godzinki, przestawianie ruchomych flejków, kursy tam i z powrotem, szpejenie i wreszcie wszystko gotowe.

Pierwszy przelot to fioletowy microcam, którego krzywki pracują w szczelinach o szerokości 7-12 mm, osadzony pionowo w dachu, jednak bomber, jak śmiesznie by to nie brzmiało! Na Kaos łatwiej i bezpieczniej być nie może. Wieszam się na nim i odpływam w przestrzeń. Dalej idą słabe beaki a potem hooki. Odpływam coraz dalej, nie myślę o braku asekuracji. Łatwo o błąd, spośród wielu kruchych szczelinek trzeba wybrać tę najmniej kruchą, przetestować słaby hak, zanim się przeniesie na niego ciężar ciała. Każdy kolejny ruch pewniejszy, każdy kolejny hook daje większą radość. Koniec pierwszej sekcji A4+ zamyka rysa w skośnym dachu na średnie camy. Druga sekcja A4+ na tym wyciągu jest podobna, z tym, że niektóre hooki są „reachy” osadza się je z przedłużki, nie mogąc dotknąć wcześniej ręką krawądki. Nie odzywam się przez 4 godziny – tyle trwa prowadzenie tego wyciągu.

Czujemy się bosko, Gosia komplementuje, Józio żartuje, wory wyholowane. Podchodzę łatwo na rivetach pod dach „9 o’clock” i nim w lewo 20 metrów trawersu C1. Za nim znowu dioryt w kruchym zacięciu; sekcja A3+ loose, expand. Krucho i płyty sprężynują – wyżej wbity hak może spowodować wypadnięcie tego, na którym właśnie wisisz! Popełniam tu błąd, z którego ratuje mnie polskiej produkcji hak, którego ochrzciłem „Palach Piton”. Piton to hak, Mateusz Mały Palach nazwisko twórcy. Zbyt głęboko wbijam wyżej Lost Arrowa ale palach się jedynie zsuwa i jeszcze głębiej wchodzi w szczelinę. Takie są te palachy i nie ma nic lepszego w świecie stali do szczelin. Ciągnę dalej, płyty coraz bardziej dudnią. Wreszcie riveta – tu autor drogi postanowił, że dalsze wspinanie w tej kruszyźnie jest zbyt ryzykowne i odbił w prawo, montując drabinę rivet, która za darmo doprowadzić mnie powinna do kolejnego stanowiska. Nic z tego: ponad rivetą widnieje bardzo świeży obryw. Koniec.

Rozglądam się w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów wspinania powyżej dobry kwadrans. Nie ma kontynuacji. Nie widzę też z tej pozycji dalszej części drabiny rivet. Do wyboru mamy: wycofanie się ze ściany – 5 skomplikowanych zjazdów w przewieszeniu z haczeniem w dół, wahadło do drogi obok, wbicie nowej drabiny rivet – pracochłonne, nie wiem czy tyle rivet mamy ze sobą i nie wiem w którym kierunku je bić. Katastrofa.

Wmawiam sobie, że przecież i po tym obrywie ktoś to musiał przejść przede mną. Ale, do cholery, jak? Z lewej strony została płyta 2×3 metry, grubości 15 cm, odspojona od ściany ze wszystkich stron poza podstawą, zwieńczona półmetrową kopułką w kształcie kłów wieży Minas Morgul. Brzmi nieprawdopodobnie, że może wytrzymać rozparcie przez duże camy ale zanim tego nie sprawdzę, nie będę miał pewności. Tak to tu! Po tym przeszli szaleńcy przede mną, po tym też przejdę i ja. Wracam z powrotem w lewo w kruche płyty, osadzam słabego cama powyżej rivety i pnę się w kierunku płyty Minas Morgul Flake. Sięgam do szerokiej rysy uzbrojony w cama #2. Delikatnie go obciążam. Wiele bym dał za dudnienie albo expanding w tej sytuacji. Słyszę tymczasem złowieszczy chrzęst przesuwającego się diorytu o masie pół tony (tak w dużym przybliżeniu, nie miałem wagi przy sobie akurat😉). Nikt tego (k@%#^&a) przede mną nie przeszedł a obryw nastąpił po reekipunku drogi. Dotknąłem wyraźnej czerwonej linii. Krok wstecz a nie naprzód będzie teraz lepszym wyborem.

Nagle wpada mi głowy jeszcze jeden pomysł: skoro płyta jest pęknięta u podstawy, to gdzieś tam musi istnieć niewidoczna szczelina. Zrzucam ażurowe twory skalne przypominające obumarłego koralowca. Opukuję młotkiem kożuch zwietrzałego piachu, pokrywającego centymetrową warstwą płyty. Wiszę poziomo, na granicy wysięgu przykładam największego palacha do zalanej ryski. I walę młotkiem. Zakalcowate ciasto skały przyjmuje głucho czubek haka i stawia opór. Walę dalej. Palach przebija się na wylot przez twardsze warstwy i wpada do połowy w pustkę pod spodem. Zostawiam. Gosia wybije potem jednym puknięciem młotka. Testuję ostrożnie, żeby nie wykruszyć. Staję – wytrzymał. Już widzę rozpadlinkę na przyzwoitego hooka dalej w trawersie i wyżej kolejnego na ostrzu MMF i następnego i jeszcze jednego. Obciążam płytę pionowo a nie na wyważenie i ta wydaje się być dość stabilna w takim układzie sił. Wyżej dostrzegam starą drabinę rivet – zaraz będę w domu. Skradam się na hookach ostrożnie i konsekwentnie. Tak powstaje obejście Palach Pitons Pass A4 na szóstym wyciągu Kaos.

Noc spędzamy w otwartej przewieszonej ścianie. Następnego dnia rano Gosia podejmuje wyzwanie na drugim kluczowym wyciągu A4+. Ten okazuje się nie tak kruchy, ale bardzo techniczny. Mniej beaków, więcej hooków w tym „reachy”. Gosia lubi takie pasaże. Nie opiszę jej odczuć, ale flow czuć w powietrzu, a gwoli kronikarskiej dokładności odnotuję najtrudniejszy wyciąg hakowy pokonany przez Polkę.

Ten wyciąg kończy Kaos, który dalej łączy się z Zanyattą – oldschoolowym, łatwiejszym klasykiem i następne 2 dni wspinamy się w trudnościach do A3+ „dla ludzi”. Na szczycie kąpiel w strumyczku, nocleg w portaledżu rozwieszonym na kalifornijskiej sośnie, mroczny, bagiński Half Dome w pełni księżyca i wiewióra, która zakosiła nam ostatni batonik orzechowy a całą siatkę śmieci targała do dziupli przez godzinę, zanim jej nie odebraliśmy.

Mam nadzieję, że poczuliście się, jakbyście tam byli? Przynajmniej taką miałem intencję…

Po zejściu w dolinę, w barze na dole spotykamy Erika Sloana – autora przewodnika bigwallowego. „Ooo guys it’s really hard route. I didn’t climb it but I climbed other same difficult ones”. I po namyśle: „To musi być dla was niesamowite przeżycie: przyjechaliście tu tysiące kilometrów, zrobiliście dwie trudne drogi na El Capitan a teraz Erik Sloan patrzy wam głęboko w oczy i mówi: o wow”.

No cóż Erik, trudno nie przyznać ci racji😁.”