Pik Pobiedy i Pik Lenina, ostatni pazur do „Śnieżnego Barsa”

Ten rok miał wyglądać zupełnie inaczej. Miałem spróbować swoich sił na 8-tysięczniku. Taki był plan. To miał być kolejny krok w eksploracji gór wysokich, który realizowałem przez ostatnie lata. Ale finanse nie pozwoliły mi nawet „wyjść z bloków startowych”. Tak więc musiałem znaleźć inny cel, bardziej przystępny dla mojej kieszeni. I tu wybór padł na rejon, który dość dobrze znam z moich poprzednich wyprawyawyaw. Celem wyprawyawyawy został Pik Pobiedy w Tien Shan’ie, a przed nim jako aklimatyzacja Pik Lenina, leżący w Pamirze. Skład wyprawyawyawy był jedynie dwuosobowy. Znalazłem tylko jedną osobę chętną na takie przedsięwzięcie, Janka Witkowskiego z Morąga.

Wyruszyliśmy 10 lipca i od razu po przylocie do Biszkeku spotkała nas przykra niespodzianka. Nasze bagaże nie przyleciały. Także póki nie zakupiłem ruskich trampek na bazarze byłem skazany na paradowanie w 30 stopniowym upale w butach Milletach. Ostatecznie musieliśmy czekać na nie 4 dni. W końcu jednak wyruszamy lokalnym transportem pod Pik Lenina.


Pik Lenina – wysokogórski trekking


Po sześciogodzinnym oczekiwaniu, aż zbierze się komplet pasażerów, wyruszamy autobusem do Osh. Całonocna podróż przez góry upłynęła pod wrażeniem widoków i kirgiskiej muzyki ludowej, lecącej na pełen regulator z radiomagnetofonu.

W Osh przesiedliśmy się do następnego wehikułu, który miał nas zawieść do bazy. To już konkretna maszyna, pali 60l/100km, a tak wysoko zawieszona, że prawie można pod nią przechodzić. Kolejna noc spędzona w aucie, które podskakiwało na wybojach czegoś, co można nazwać jedynie szlakiem, dała nam porządnie w kość, wręcz dosłownie. Liczne siniaki od uderzeń w dach. Bagaż, który przelatywał nad głową. Dupa tak bolała, że nie wiadomosciomo było co z sobą już zrobić. Dotarliśmy na miejsce nad ranem zupełnie wykończeni.

Baza znajduje się na polanie Achik – Tash na wys. 3600 mnpm. Pogoda dopisuje, możemy podziwiać piękny widok na nasz cel. Po jednym dniu odpoczynku ruszamy z ciężkimi worami po około 35kg do obozu 1 położonego na morenie lodowca na wys. 4400 oddalonego o jakieś 14km. Palące słońce i ciężki wór, to nie są elementy sprzyjające swobodnej wędrówce. Mnie ta udręka totalnie wybrała. Skąd ja mam brać siły żeby dźwigać więcej niż połowę swojego ciężaru?  W każdym razie swoje odchorowałem w obozie 1 i przez kolejne 4 dni nic nie jadłem. Ale mnie ścięło! Naprawdę miałem dość już tej wyprawyawyawy. Ale tak to jest jak chce się nadrobić stracone dni. W końcu jednak mój organizm w miarę wzrostu wysokości nabierał normalnego rytmu. O dziwo, czym wyżej tym czułem się lepiej.

Oczywiście ludu co niemiara na tym Piku Lenina. I już teraz wiem: nienawidzę trekkingów! Tu się o tym przekonałem. Ta góra to totalny wysokościowy trekking! Dodatkowo, od momentu przyjazdu do założenia obozu 3 na 6100m była totalna lampa. Wychodziłem o 5.00 żeby zdążyć przed strasznie palącym słońcem, które w dzień nawet w osłoniętym namiocie doprowadzało do szału, niczym na Costa Brava!

Ale oczywiście kiedy taka pogoda była potrzebna do ataku szczytowego, to się załamała. I w ten sposób znowu trzeba było czekać… Kurde znowu siedzieć bezczynnie. Azera i Czecha nauczyliśmy grać w karty. A prognoza brzmiała: lokalne zachmurzenie. W końcu nie wytrzymałem i wróciłem do bazy, aby choć trochę się ruszyć. Bo przy takim siedzeniu jedyną dyscypliną dopingująca do szybszych ruchów był bieg do toalety. A przegrane czasem były o mały włos.  Na dole poznałem ekipę z Krasnojarska (19 osób), no i jadłem z nimi zupę z wiadomoscira, sałatkę poprawianą stopa, gdy wysypywała się z pełnej miski. Jednym słowem pełna integracja. Dodam tylko, że mówię w osobie pierwszej, gdyż moje drogi z Jankiem troszkę się rozeszły (on miał kolegę Jana skiturowca z Czech). W każdym razie, jak tylko zauważyłem, że jest szansa na przejaśnienie od razu wyrwałem do góry pełen nadziei. Następnego dnia z obozu 1 doszedłem od razu do obozu 3 na 6100 (robiąc w jeden dzień 1700m przewyższenia, oczywiście już w pełnym słońcu). Kolejny dzień to atak szczytowy. Tylko początkowo było zimno z powodu silnego wiatru, jednak z biegiem czasu zrobiła się totalna lampa i pogoda była wyśmienita do wejścia na szczyt. Ostatecznie około 13:10 po 7,5 godzinnej wędrówce stanąłem na wierzchołku Piku Lenina 7134 mnpm. Była to niedziela 30.07.

Widok ze szczytu ładny :), ale jakoś mi się nie podobało. Szczyt jakiś taki nie wyraźny. Dwa Janki zamarudziły gdzieś na dole i 31.07 podchodzili dopiero do obozu 3. Ja nie mając na co czekać uciekłem jak najszybciej na dół. Dodam tylko na marginesie, że chyba najbardziej zapadło mi w pamięci zejście do bazy. Znowu oczywiście nie oddałem rzeczy na transport konny, tylko wszystko do wora i na plecy. A po drodze jest rwąca rzeka (no można nieźle się w niej poobijać). Dochodzę z tym worem do rzeki, a idzie mi się jak przecinak. A tam na jej brzegu czekają uśmiechnięci na zarobek Kirgizi na koniach. No i od razu walą 10USD, mój śmiech, 5USD, ile w somach? 200, mój śmiech, 150? 100? Tak patrzę na nich i w końcu to prawie już nie pieniądz (jakieś 8pln). Ale tak sobie pomyślałem, że życie składa się z właśnie takich małych lub większych wyzwań. Pokonanie tej rzeki z wielkim worem, kiedy mały błąd mógłby skończyć się katastrofą zdrowotna, a także sprzętową, przecież mogłem stracić cały mój sprzęt. To właśnie dało mi największą satysfakcję w trakcie pobytu pod Pikiem Lenina. I kiedy rzucałem kilkakrotnie plecak na kolejne wysepki z kamieni, a za jednym razem plecak zawisł nad sama rwąca wodą, to było satysfakcjonujące przeżycie. I nawet już ci Kirgizi, którzy wołali w trakcie, że wezmą go za darmo, to wszystko nie miało znaczenia. A kiedy już byłem na drugim brzegu i z satysfakcją spożywałem batona podeszła para westmenów (chłopak z dziewczyną). I pytają o przeprawę. Przedstawiłem im wszystkie warianty, łącznie z racjonalnym koniem, na koniec dodając, że ja się przeprawiłem sam 🙂 Zobaczyłem u nich ten zwariowany uśmieszek i już wiedziałem, że pójdą w moje ślady. Od razu pełen entuzjazmu przeskoczyłem na lekko rzekę z powrotem, aby pokazać że jest to realne (miałem już wprawę). A potem pomagałem im przerzucać plecaki na kolejne wysepki i podpowiadomosciałem, gdzie skoczyć. Dziewczyna raz skoczyła zbyt krótko i wpadła prawie połową ciała do wody. Ale od razu śmiała się i była pełna entuzjazmu. I tak naprawdę nawet nie wiem skąd oni byli i jak się nazywali. Myślę, że to był epizod, dla którego warto było pojechać na tę górę 🙂


Co dalej?


Po dotarciu do Osh musiałem zastanowić się co dalej robić. Już wstępnie wiedziałem, że Janek zrezygnował z planowanej wspinaczki na Pik Pobiedy. Podczas tego 4 dniowego oczekiwania na Janków i brakujący ekwipunek miałem sporo czasu, aby przemyśleć wszystko i znaleźć w sobie dodatkową motywację do samotnej wspinaczki na tę górę. Dużo rolę odegrali w tym napotkani przeze mnie ludzie w trakcie pobytu pod Pikiem Lenina. Szczególnie tamtejsi „mastierzy sporta”, z którymi to przy poprawianiu trawienia odpowiednimi napojami rozmawialiśmy o górach i ludziach w górach. To oni odkurzyli we mnie te cechy mentalne, które pozwoliłyby sprostać takiemu wyzwaniu w pojedynkę. Zwiększali moją wiarę w siebie i swoje możliwości.

Decyzję wstępnie podjąłem. Pozostawała jednak sprawa podziału sprzętu, a szczególnie namiotów. Ostatecznie w Tien Shan pojechałem z czeskim namiotem „Beskid”.


Samotnie na Pik Pobiedy


Po załatwieniu formalności udałem się do Karkary, skąd helikopterem dostałem się na lodowiec Inylczek Południowy. Już w czasie lotu przypomniałem sobie jak rozległy i strzelisty jest Tien Shan, nazywany „niebiańskimi górami”. Tu poczułem się niczym w domu. Znajomy widok Khan Tengri z poprzedniej wyprawyawyawy, a także zdecydowanie mniejsza liczba ludzi niż pod Pikiem Lenina sprawiały, że czułem, że znalazłem się w odpowiednim dla siebie miejscu. Baza położona jest w takim miejscu, że można z niej obserwować zarówno Khan Tengri, jak i Pik Pobiedy.

Od razu zrobiłem rozpoznanie u kierownika bazy Dimy o dotychczasowych postępach osób wspinających się na Piku Pobiedy. Okazało się, że w tym roku nikt jeszcze nie był na wierzchołku. Mało tego, nikomu nie udało się dojść do grani pomiędzy Pobiedą Zachodnią (Ważą), a głównym wierzchołkiem. Główna tegoroczna siła uderzeniowa na ten szczyt 15 osób z Rosji, Uzbekistanu i Czech w chwili obecnej znajdowała się w obozie 2 na 5100 na przełęczy Diki i podejmowała próby przebicia się w lawiniastym śniegu do obozu 3 na 5700.
W bazie nie było chętnych na wyruszenie na tę górę. Nie było więc na co czekać. Trzeba było szybko gnać do góry, aby mieć chociaż szanse na podłączenie się do kogoś. Już następnego dnia wychodzę z bazy przez lodowiec Zvezdochka w kierunku obozu 1 – 4400m. Zabieram żywność na 10 dni akcji. Kolejnego dnia pokonuje groźne seraki, z ciężkim worem to prawdziwe wyzwanie, i docieram do przełęczy Diki – 5100m. Tam po dłuższym postoju zostawiam depozyt żywnościowy na zejście i jeszcze tego samego dnia docieram do obozu 3 na 5700m, gdzie znajduję wygodną jamę śnieżną, mój dom na najbliższą noc. Ten dzień był dość specyficzny, nie dość, że pokonałem samotnie 1300m przewyższenia w terenie o dużym zagrożeniu, to dodatkowo przyszło mi spędzać moje okrągłe 30-ste urodziny w dziurze w śniegu. W najbardziej wybujałych wyobrażeniach nie myślałem, że ten dzień będzie tak wyglądać. W każdym razie uczciłem go porcją galaretki i kawałkiem czekolady. Kolejnego dnia przywitała mnie dość nieciekawa pogoda – silny wiatr z opadem śniegu. Jednak myśl, że jeśli mocno posypie to samemu mogę nie dać rady dojść do grani oraz chęć spotkania kogoś na tej nieprzyjaznej górze spowodowała, że wychodzę wyżej. Jest 13 sierpnia, wreszcie wchodzę w teren mikstowy. W większości w kiepskim stanie poręczówki wskazują drogę do góry. A w obozie 4 na 6400m spotyka mnie niespodzianka. Zastaje tu 3 rozstawione namioty. Okazuje się, że z powodu kiepskiej pogody jedynie 3 Rosjan wyszło dzisiaj w kierunku grani, a cała reszta ściganej przeze mnie grupy oczekuje tutaj poprawy pogody. Wreszcie można z kimś, oprócz samego siebie, porozmawiać. Tak więc tej nocy zasypiam spokojniejszy, że nie jestem tutaj tylko ja. Kolejny poranek jest słoneczny, ale wietrzny. Zwlekam troszkę z wyjściem, aż się ociepli. W końcu wychodzę jakąś godzinę za moimi sąsiadami. Tu już wysokość i pogoda dają się we znaki. Jest bardzo zimno, a przy tym niesiony przez wiatr śnieg ostro smaga po twarzy. Na wysokości około 6500m wychodzę ze zmrożonego firnu na zbity wiatrem śnieg. W momencie przechodzenia w śnieg obrywa się stopień pod moją prawą nogą. Staram się jeszcze złapać równowagę, jednak ciężki wór robi swoje i przeważa mnie do tyłu. Lecę głową w dół. Wpadam na chwilę wcześniej przechodzone firnowe pole. Nabieram coraz większej prędkości. Staram się przekręcić na brzuch, aby zacząć hamować czekanem. Jednak, kiedy prawie mi się to udaje, walę ostro w wystający kamień. W tym momencie już całkowicie nie kontroluję swojego spadku. Kolejno uderzam w wystające skały. Obraca mnie w różnych kierunkach. W głowie tylko jedna myśl, czy się zatrzymam, czy dolecę do uskoku skalnego nad obozem 4, a tam już w żaden sposób nie będę w stanie się zatrzymać. W końcu, tak nagle jak to się zaczęło, tak samo nagle kolejne uderzenie w skałę na tyle mnie wyhamowuje, że zatrzymuję się całkowicie. Niestety właściwie pół leżę pół wiszę głową w dół opierając się na plecaku, który przy próbach oswobodzenia obsuwa się stopniowo niżej. Adrenalina pulsuje. Kątem oka dostrzegam, że zatrzymałem się na krawędzi kolejnego małego uskoku na mojej drodze. Nie dużo, jakieś 2m, ale wystarczająco, aby spowodować, abym poleciał jeszcze niżej. Nawet nie wiem ile to trwa. Kolejne próby wydostania się z tej pozycji kończą się niepowodzeniem. Plecak zapinką piersiową coraz bardziej wbija się w szyję. W końcu udaje mi się go całkiem odpiąć na tyle delikatnie, że powstrzymuję go od dalszego spadku. Powoli dochodzę do siebie. Po kilku minutach spędzonych na chorobliwym łapaniu powietrza zaczynam przeglądać straty. Pierwsze – dziwny posmak w ustach, to krwawiący przygryziony język i przecięte dziąsło. Dodatkowo pobite gogle i zdarty nos oraz porwany kaptur od puchówki. Reszta to ogólne potłuczenie i liczne sińce na całym ciele, które pokażą się za parę dni. Długo siedzę i odpoczywam, w końcu jednak wyruszam dalej do góry. Wzmagam moją czujność i staram się iść bardziej ostrożnie.
Pogoda coraz bardziej się psuje. Właściwie zaczynam rozglądać się za jakimś miejscem biwakowym. Jednak, ciężko znaleźć takie, aby było osłonięte od wiatru. Widoczność spada do jakiś 30m. Ślady w dużej części kompletnie są zawiane. Wiem jednak, że już nie może być daleko. Mój altimetr wskazuje 6800m. W końcu przy chwilowych przejaśnieniach widzę linię grani, jakieś 100m nade mną. Ostatecznie wchodzę na nią i wypatruję obozu 5. Jestem jakieś 30m poniżej wierzchołka Pobiedy Zachodniej. Udaję się dalej granią w kierunku wierzchołka głównego i w miejscu małego obniżenia zastaję rozbite namioty Rosjan i rozbijających właśnie namiot Czechów. Szybko robię to samo. Bardzo zmęczony zasypiam z myślą, że jutro jeśli pogoda pozwoli przeniosę się pod obelisk do obozu 6 lub zaatakuję stąd szczyt.


Grań – lekcja cierpliwości


Przez całą noc jednak mocno wieje. Ewidentnie pogoda się pogarsza. Czasami wieje tak mocno, że zastanawiam się, czy mój namiot to wytrzyma. Na szczęście jestem na tyle zmęczony, że nawet huk łopoczącego tropiku nad głową nie zakłóca mi snu. Niestety taka pogoda utrzymuje się także przez kolejny dzień. Jedynym zajęciem, które jest pewnego rodzaju syzyfową pracą, jest cykliczne odkopywanie zasypywanego namiotu i poprawianie naciągów. Popołudniu odwiedzam namiot Rosjan i Uzbeków. Okazuje się, że to całkiem mocna „kamanda”. Jest tu Ilias Tukhvatullin oraz Pawel Shabaline zdobywcy północnej ściany Everestu. Widzieli mój lot z dnia poprzedniego i żartobliwie nazywają mnie „kamikadze”.

Następny dzień nie przynosi poprawy pogody. Wieje niemiłosiernie. Nadal oczekuję raczej okna pogodowego, gdyż nie zanosi się, żeby to załamanie mogło w najbliższym czasie ustąpić. Około południa chwilami się przejaśnia i wiatr słabnie. W końcu o 14 decyduję wraz z sąsiadami, że idziemy pod obelisk. Część z ekipy „rosyjskiej” schodzi w dół. 6 osób idzie dalej. Wychodzę pół godziny po nich. Wystarczająco, aby w większości wiatr zdążył zatrzeć ślady. Chwilami wieje na tyle mocno, że muszę to przeczekiwać. Orientacyjnie również nie jest łatwo. Nie można iść zbyt blisko grani, gdzie zagrażają niebezpieczne nawisy. Z drugiej strony na ściany od strony chińskiej również trzeba uważać. Ostatecznie do siodła przed obeliskiem dochodzę po 4,5 godzinach błąkania się po grani. Rosjanie i Uzbecy rozbili się wcześniej, jakieś 50m nade mną, wybrali to miejsce nie wiedząc, że poniżej jest siodło. Wydaje się, że pogoda ma zamiar się poprawić. Czasami wyłania się zza chmur wierzchołek. Czesi przychodzą jak już jest zupełnie ciemno. Kładę się spać z myślą, że jutro spróbuję zaatakować szczyt.

Jednak w nocy pogoda ponownie się pogarsza i nie daje szans na wyjście rano. Wiatr jest tak silny, że zastanawiam się, czy mnie nie zwieje z tej grani razem z namiotem. Wyjścia do toalety są prawdziwą wyprawyawyawą. Przy cięższych sprawach zaczynam się zastanawiać, czy nie wydzielić miejsca w namiocie. Ostatecznie kończy się peelingiem tyłka na wietrze i masą śniegu w portkach. Widoczność spada do 5 – 10m. Czuję się całkowicie sam na tej grani. Popołudniu decyduje się na wyprawyawyawę do sąsiadów do góry, jeśli nadal tam są, bo nie ma szans w takiej pogodzie, aby zobaczyć namioty. Okazuje się, że również czekają. Spędzam u nich około godziny. Mają strasznie ciasno w tym namiocie, ale wesoło. Gdy jeden z nich chce wyprawyawyostować nogę to przynajmniej dwóch innych musi się ruszyć. Zaczynamy dyskusję o tym co robić dalej. Ja mam zapasy żywności i gazu maksymalnie na jakieś 3, no może 4 dni. U nich wygląda to podobnie. Zdania są podzielone. Dyskusja jest dość burzliwa. Jedni są zdania, że jak tylko pogoda pozwoli to chcą schodzić na dół. Dziwne, ale, aż do tej pory nawet mi to do głowy nie przyszło, aby schodzić bez próby ataku. Jedynie 2 Uzbeków jest zdania, że warto jeszcze czekać do 2 dni i spróbować zaatakować szczyt niezależnie od pory dnia, jak tylko pogoda da cień szansy na powodzenie. Tego samego zdania jestem i ja. Ostatecznie Shabaline pokazuje swoje ręce z częściowo poobcinanymi palcami i mówi, że nikt mu nie zagwarantuje 8 godzin dobrej pogody, a tyle jest minimum potrzebne na wejście i powrót ze szczytu, i jak tylko pogoda na to pozwoli to schodzi na dół. Nie chce stracić tutaj reszty palców. Chce jeszcze powspinać się na innych górach.
Czesi natomiast nie odzywają się zupełnie, z opowiadomosciań grupy „rosyjskiej” jedynie po kaszleniu można stwierdzić, że „nadal żyją”.

Wracam do namiotu z myślą, że niezależnie od „sąsiadów”, jeśli pogoda na to pozwoli spróbuję zaatakować szczyt. Kolejny ranek wygląda tak jak dzień poprzedni. Jednak z obserwacji dni minionych już wiem, że czasem koło południa pogoda się nieznacznie poprawia. Tym razem wydaje się, że będzie podobnie, więc szykuje się do wyjścia. Około 10 wychodzę z namiotu, pogoda jest coraz lepsza. Chwilami widać szczyt Pobiedy. Kiedy ubieram raki z namiotu ekipy ze wschodu wychodzą 2 osoby i zaczynają krzątać się przy nim. Po chwili już wiem, że też wybierają się na szczyt. W końcu schodzą w dół i rozmawiamy chwilę przy moim namiocie. Proponują, abym się z nimi związał i razem ruszymy na atak szczytowy, bez wahania się zgadzam. Reszta ekipy schodzi w dół.


Droga na szczyt


Początkowo droga biegnie jeszcze fragmentem grani, aby wbić się w dość strome pole śnieżnolodowe, którym to dochodzimy do spiętrzenia skalnego.

Po jego przejściu idziemy blisko ostrza grani, aby dojść do żandarma. Dalej już całkowicie dochodzimy do coraz bardziej ostrej śnieżnolodowej krawędzi stromej grani. Większość drogi przechodzimy po stronie chińskiej. Czasami grań jest tak wywiana, że idziemy po twardym lodzie na samych końcówkach przednich zębów raków. Ostatecznie grań się kładzie, i przechodzi w pola śnieżne z wystającymi skałami. Te pola ciągną się w nieskończoność, bez wyraźnego spiętrzenia. W końcu po jakieś godzinie dreptania, wydawałoby się po prawie równym terenie, docieramy do wierzchołka. Całkiem się przejaśniło. Widoki niesamowite. Cały Tien Shan u stóp. Wspólne zdjęcia i gratulacje.

Warto było tyle czekać, aby teraz w słońcu móc się delektować nieograniczoną przestrzenią i radością z osiągniętego celu. Zostawiam jeszcze na szczycie niemieckie ogrzewacze chemiczne do rąk, tak dla udokumentowania swojej obecności. A może komuś przydadzą się w potrzebie?

W trakcie schodzenia pogoda niestety się zaczyna psuć. Zaczyna wiać od strony kirgiskiej, przeciwnej niż do tej pory. Po chwili wieje już na tyle, że praktycznie nic nie widać, a zawiewany śnieg bombarduje nagie skrawki skóry. Na stromym ostrzu grani zaczynamy asekurować się na sztywno. Kilka wyciągów schodzę z praktycznie zamkniętymi oczami, prawie na kolanach osuwając się tyłem coraz niżej. Z twarzy zrywam bryły zamarzniętego śniegu, który na trwałe wymodelował mi maskę na twarzy. Właściwie nos i usta są połączone jedną bryłą lodu. Na szczęście po przejściu najbardziej stromego odcinka obniżamy się bardziej na stronę chińską uciekając z zasięgu dokuczliwego wiatru. Czuję jednak, że palce u rąk mocno dostały w kość na tym wietrze (ostatecznie odmroziłem 2 opuszki palców). Czym niżej tym teren staje się mniej niebezpieczny i w końcu przy uskoku skalnym rozwiązujemy się. Do namiotu dochodzę mocno wyczerpany, ale szczęśliwy. Oj jak bardzo szczęśliwy. Po wejściu do namiotu leżę w nim kilkanaście minut delektując się bezruchem i satysfakcją z tak uparcie osiągniętego celu. To chyba najpiękniejsza noc jaką spędziłem na tej górze. Niebo przejaśniło się zupełnie i można podziwiać bezkres gwiazd na widnokręgu. I to spełnienie, że zrobiło się coś co kosztowało tyle trudu. Zasypiam z myślą, że jutro pójdę w dół. To już moja piąta doba na 7 tys. metrów.


Droga do bazy


Kolejny dzień to „dzień sezonu”. Piękne słońce, bezwietrznie i brak jakichkolwiek chmur. Składam namiot w samym cienkim polarze. Pogoda troszkę rozleniwia i wychodzę nieco później. Ilias z kolegą zbierają się nieco wcześniej. Przejście grani w taką pogodę to prawdziwa przyjemność. To chyba nagroda od góry za ten cały trud. Jednak staram się nie odprężać całkowicie. Co rusz muszę przechodzić jakieś odcinki trawersujące strome lodowe zbocze lub po kirgiskiej stronie (północna ściana) ogromne nawisy. Z jednej strony taka pogoda to wielkie szczęście, a z drugiej dopiero teraz widać jak eksponowanym terenem wiedzie droga na drugą stronę grani. W obozie 5 spotykam Uzbeków i czekającego na nich wspinacza z Turkmenistanu. Tego dnia schodzę do obozu 4 na 6400. Moi byli sąsiedzi obóz niżej. Dopiero podczas zejścia pozwalam sobie na częste przystanki na robienie zdjęć. Po drodze zabieram pozostawione przez siebie depozyty. Przy pieczarach na 5700 spotykam grupę Yury Ermachek, który po aklimatyzacji na Khan Tengri próbuje po raz trzeci zdobyć Pobiedę. Rozmawiamy chwilę o wyprawyawyawie na Everest, w której uczestniczył wraz Martyną Wojciechowską. Kiedy oznajmiam, że jestem pierwszym polskim „śnieżnym barsem”, wszyscy chcą zrobić sobie ze mną zdjęcia i dostaję na pamiątkę proporczyk klubu wysokogórskiego spod Uralu. Czuję się naprawdę wyróżniony, gdyż wydaje mi się, że nieśli go, aby zostawić na szczycie. Niestety już na dole dowiadomosciuję się, że zrezygnowali z dalszej wspinaczki na 6400 z powodu śmierci jednego z uczestników.

Mój ostatni biwak na tej górze jest na przełęczy Diki. To tu przez około godzinę szukam zostawionego przeze mnie w drodze do góry depozytu żywnościowego. A śniegu jest co nie miara. Jednak cierpliwość się opłaciła i już po królewsku najedzony zasypiam, przy padającym obficie śniegu.

Ostatni dzień schodzenia do bazy to przejście spękanego lodowca pod północną ścianą. Gdy pakuję się do wyjścia schodzi przez moją drogę zejścia lawina. Myślę sobie dobrze, że teraz, a nie za jakąś godzinę. Lodowiec po świeżym opadzie śniegu to iście ruletka. Mostki śnieżne z rozmiękłego śniegu i ogromne szczeliny działają wręcz paraliżująco. Oj ile razy przechodząc takie miejsca odmawiałem „zdrowaśki”. W pewnym momencie zastanawiałem się nawet, czy przeszedłem przez to wszystko, aby teraz ubić się w szczelinie? W końcu jednak przechodzę spiętrzenie seraków i dochodzę do miejsca obozu 1. Niby już jestem na dole, ale pozostało jeszcze do przejścia 11km bardzo popękanym lodowcem do bazy. Tu już jednak sobie folguję i często robię dłuższe postoje. Do bazy dochodzę popołudniu. Dima od razu częstuje mnie obiadem i talerzem owoców. Tego dnia oddaje się całkowicie rozkoszom jedzenia i picia. Niestety wody ogniste są na wykończeniu w bazie, gdyż moi byli sąsiedzi z grani wyprawyawyuli wszystkie zapasy.


Trekking w dół


Helikopter jest na przeglądzie i najbliższy lot będzie dopiero za 3 dni. Tak więc już następnego dnia zostawiam depozyt na transport śmigłowcem, a sam z niezbędnym sprzętem idę trekkingiem w dół lodowca do Maida Adyr. Ale już pod koniec pierwszego dnia wędrówki spotykam siedmioosobową grupę Rosjan z Nowosybirska. I ochoczo przygarniają mnie do swojej kompani. Po 3 dniach wędrówki docieramy do pierwszych oznak cywilizacji, po drodze przechodząc przez przepiękne zakątki natury, w które to z rzadka wkracza ludzka stopa.

Po kilku dniach odpoczynku nad jeziorem Issyl Kul wracam do kraju z myślą, że ta wyprawyawyawa oprócz sukcesów górskich, które mnie niezmiernie cieszą, była dla mnie również przekroczeniem pewnej granicy psychicznej w podróżowaniu i wspinaniu się samotnie.


Informacje dodatkowe:


Pantera śnieżna /Uncia uncia/ snow leopard, irbis, śnieżnyj bars Występowanie: w górach środkowej Azji. Gatunek ginący, objęty I załącznikiem Konwencji Waszyngtońskiej i programem EEP. Zamieszkuje tereny położone na znacznych wysokościach, aż do granicy wiecznego śniegu, dochodząc w lecie do wysokości nawet 6000 m n.p.m. Poluje na kozły górskie – bharale, jelenie, nachury, piżmowce, bażanty, zające. Żyje samotnie. Prowadzi nocny tryb życia.

Rosyjski tytuł „śnieżnej pantery” nadawany jest alpinistą, którzy wspieli się na wszystkie pięć siedmiotysięczników byłego ZSRR tj. Khan Tengri i Pik Pobiedy w Tien Shanie oraz Pik Lenina, Pik Korzeniewskiey i Pik Kommunizma w Pamirze.

Daty zdobycia szczytów przez Marcina Hennig:

  • 10.08.2004 Khan Tengri 7010 mnpm
  • 04.08.2005 Pik Korzeniewskiey 7105 mnpm
  • 19.08.2005 Pik Kommunizma 7495 mnpm
  • 30.07.2006 Pik Lenina 7134 mnpm
  • 18.08.2006 Pik Pobiedy 7439 mnpm
Scroll to Top