Zgrupowania w pandemii, czyli z wizytą u Warszawskiej Syrenki i Mikołaja Kopernika.

Dzisiaj wiosna kolejny raz uśmiechnęła się do Gdańska. Tak samo do Sopotu, Gdyni, Podlesic, Rozłazina i pewnie wielu innych miejsc w Polsce. Naliczyłem, że to chyba dopiero trzeci uśmiech w tym roku, podczas gdy wszyscy czekamy, aż wiosna roześmieje się na całego, aby naładować nasze zmęczone zimą i… pandemią akumulatory. Obudziłem się przyzwoicie wyspany, a jest to uczucie, które towarzyszy mi ostatnio bardzo rzadko. To zapewne dzięki owej trzeźwości umysłu udało mi się zorientować, że w „Trenerskich Zapiskach” od równo pięciu miesięcy wieje pustką. Czy to znaczy, że w tym czasie nic się u nas nie działo? W żadnym wypadku.

 

 

 

Okres ostatnich pięciu miesięcy to trochę mniej niż połowa czasu, odkąd żyjemy w nowej rzeczywistości, gdzie głównym czarnym charakterem jest mały wirusik, a jego zakładnikami reszta świata. Na szczęście, mimo głębokich restrykcji, nam w tych miesiącach udało się bardzo dużo czasu spędzić razem i wyjeżdżać. Nie bez przyczyny nie wspominam na pierwszym miejscu o trenowaniu, gdyż odnoszę wrażenie, że ważniejsze dla moich podopiecznych było zwyczajne obcowanie ze sobą. Oglądanie seriali na Netflixie w kilkanaście osób na jednej kanapie. Pieczenie pierniczków przez Atomówki (dziękuje Maja, Zosia, Emi, Pola za podobiznę!:). Jajecznice Jaremy. Naleśniki z kurkami z Manekina. Śpiewanie piosenek w aucie. Granie w szachy. Maraton „Pitch Perfect” (wciąż nie mogę wam wybaczyć zachwytów nad Das Sound Machine!). Oprowadzanie przez Zośkę po Krakowskim Przedmieściu w świątecznej aurze. Budzenie z rana „syreną”. Burgery Kacpra. Nauka gry na ukulele. Granie na podłodze w Jungle Speed. Buldering na hotelowych futrynach. I wiele, wiele innych. Bezcenny czas.

 

 

Mimo oficjalnych obostrzeń związanych z funkcjonowaniem obiektów sportowych, nam udało się trenować, przede wszystkim dzięki determinacji właścicieli ścianek wspinaczkowych. Zapis w rozporządzeniu pozwalał na zgrupowania sportowe dzieci i młodzieży należących do polskich związków sportowych, więc korzystaliśmy z tej możliwości do upadłego. Tu należą się wielkie podziękowania dla prezesa KWT – Józka Soszyńskiego, który to w mgnieniu oka organizował nam odpowiednie zaświadczenia z PZA i Klubu, abyśmy mogli w ogóle zostać wpuszczeni do hotelu czy na ścianę. Dzięki temu udało nam się trzykrotnie pojechać do Torunia i pięciokrotnie do Warszawy! Organizacja tych wyjazdów w dobie pandemii spędzała mi sen z powiek. Odpowiednie dokumenty na zgrupowanie w ferie dostaliśmy dosłownie na dzień przed wyjazdem. Wspominam ten okres trochę, jak bym przez całe dnie siedział przy komputerze i na telefonie: szukał odpowiednich i dostępnych kwater i hoteli, wydzwaniał po ścianach z zapytaniem czy będą otwarte, dogadywał z rodzicami transport, pomagał dzieciom w formalnościach odnośnie licencji PZA, robił dziesiątki podliczeń czy w ogóle nas na te wyjazdy stać, sprawdzał dojazdy na miejscu, otwarte restauracje, pobliskie markety i tak dalej, i tak dalej. A potem syntezę tych wszystkich działań wrzucałem na nasze grupy FB, organizowałem wyjazd dla około dwudziestki podopiecznych i konsultowałem sprawy z ich rodzicami. Z drobnymi zgrzytami, z kilkoma wbiegnięciami na ostatnią chwilę na peron, z czterogodzinnym opóźnieniem pociągu, wszystko się udało. Lód zamarzał w przewodzie paliwowym, komórki rozładowywały się podczas zamawiania Ubera na dwudziestostopniowym mrozie, Karo zwichnęła sobie bark, a Piotrek został królem asekuracji na Makaku. Ostatecznie jednak każdy wrócił cały i zdrowy do domu. I – mam nadzieję – szczęśliwy i usatysfakcjonowany.

 

 

Listopad, grudzień i styczeń to były wysokie ściany z niekiepskimi chwytami i rewelacyjnym routesettingiem. Zaliczyliśmy świetne zgrupowania z liną w Arenie Toruń i na Makaku w Warszawie, każdy z tych obiektów udało nam się wizytować trzy razy. Tym sposobem poznaliśmy większość chwytów na obu, większość kierowców Ubera w Warszawie i większość „chińczyków” na dowóz w stolicy. Odwiedziliśmy praskie Obiekto na warsztatach z Kubą Jodłowskim i Robertem Subdysiakiem. W lutym byliśmy na Murallu Krakowska na naukach comp-style u Krystiana Markiewicza i Michała Łodzińskiego, a także warsztatach przedstartowych z Andrzejem Mecherzyńskim-Wiktorem. No i oczywiście w marcu Puchar Polski w bulderingu w stolicy i w prowadzeniu w Gliwicach. Przez większość czasu równolegle trenowaliśmy na sekcjach w gdyńskim Tribloku i gdańskim Murallu. (Dzięki Kuba! Dzięki Tomek!) Także – jak zostało wspomniane na początku – działo się. Pod kątem wspinaczkowym nie mam do dzieci żadnego zarzutu. Janek, Leo i Maja zrobili pancerną formę na sznurku, reszcie szło niewiele gorzej. Najmłodsi porobili swoje premierowe „życiówkowe” 7a na panelu, Maks po kilku miesiącach wspinania 7a+! Oczywiście zdarzały się chwile nadmiernego rozkojarzenia czy rozleniwienia, ale młodych udawało się doprowadzać szybko do pionu („kto nie zrobi dzisiaj sześciu wstawek, ten nie jedzie na następny wyjazd!”). Nawet Stasia i Jaremę zdołałem namówić na wyjazdy na linę, mimo iż pierwszy nie wie, co to jest HMS, a drugi „lata”, ale tylko za puszkę Coli od trenera Kuby. Pod kątem wychowawczym również było świetnie. Tylko raz musiałem wparować z ostrą reprymendą do „starszaków” – zrobili miny, jak by ujrzeli Demogorgona, po czym nie słyszałem zza ściany czy w ogóle oddychają. O aspekcie towarzyskim i integracyjnym napomknąłem już wcześniej – był nie do przecenienia w epoce, kiedy dzieciaki zaliczają szkołę, rozrywkę i kontakty międzyludzkie… przez ekran komputera.

 

 

Jeśli chodzi o zawody bulderowe, to dużo czasu i energii poświeciliśmy na przygotowanie dzieci do Pucharu Polski na początku marca. Zarówno na Tribloku, jak i na Murallu z całą świetną ekipą trenerską układaliśmy odpowiednie problemy wspinaczkowe: skakaliśmy, wypieraliśmy, mantlowaliśmy, podhaczaliśmy. Doświadczenie ze wspomnianych powyżej warsztatów na pewno również zaprocentowało. Mimo iż w Warszawie do finału dostała się tylko Maja Ciesielska, to jednak wyniki wszystkich dzieciaków były bardzo dobre i obiecujące na przyszłość. Zawody te były wyjątkowe, gdyż zgłosiło się we wszystkich kategoriach niespełna dwustu zawodników! Po trzydzieści osób w kategorii. Większość członków naszej „bandy” uplasowała się zaraz pod miejscami premiowanymi finałem (wchodzi do niego sześciu zawodników), w jednej trzeciej, lub maksymalnie w połowie stawki. Pojechała nas siedemnastka, niektórzy startowali pierwszy raz w imprezie takiej rangi, a zabrakło im dosłownie jednego topa do finału. Dumny jestem z Emilki, która dzielnie wytrzymała presję i pokazała świetną dyspozycję, a wiem ile niekiedy kosztuje ją radzenie sobie z własnymi emocjami i jak długo trzeba ją było namawiać na te zawody. Norbert na warsztatach wyglądał fantastycznie, dosłownie fruwał na problemach, natomiast podczas zawodów znów zabrakło mu koncentracji i wypadł przeciętnie, jak na niego. Poprawi się, jak dorośnie. Igora udało się namówić na rywalizację po długiej przerwie i było widać, że sprawia mu to frajdę, a i wynik wcale miał niekulawy. Na podsumowanie, gratulacje dla Majki, która w świetnym stylu przeszła przez eliminacje, rywalizowała z pięćdziesięcioma(!) konkurentkami, do tego w przeraźliwie uzdolnionym roczniku 2008. W finale zabrakło trochę doświadczenia, trochę zasięgu (haha;), ale i tak jesteśmy z Ciebie dumni, Maja!

 

 

Dwa tygodnie później był Puchar Polski w prowadzeniu w Gliwicach. Na tej imprezie cieszyliśmy się również tylko z jednego miejsca w finale. Choć nie powinno tak być. Otóż, Maja Ciesielska, tydzień wcześniej na zgrupowaniu na Makaku prezentowała się właściwie najlepiej z całej Sekcji. Ponadto, podczas zawodów na pierwszej drodze eliminacyjnej poszło jej rewelacyjnie, za to na drugiej poczuła się zbyt pewnie, straciła skupienie i tym samym pozbawiła się finału, a miałaby szanse w nim powalczyć. Za to jej koleżanka, Marta, wywalczyła w nim swoje miejsce, czego jej serdecznie gratulujemy! Kilka osób zaliczyło występ dobrze poniżej oczekiwań, ale dostali już komentarz, a także zadanie domowe z autoanalizy. Za to zadowoleni z siebie mogą na pewno być Zoe, Ola, Tymon, Jan, Leo, Maciek i Oskar! Sekcja pojechała trochę w okrojonym składzie, ponieważ możliwości treningowe z liną w Trójmieście są ograniczone – wciąż czekamy na ścianę na miarę Innsbrucka lub Žiliny. Mamy przyszykowane fajerwerki, wuwuzele i bezalkoholowe szampany, choć pewnie niektórzy podopieczni będą już wtedy pełnoletni.

 

 

Gliwice były jedynym wyjazdem, na który nie dałem rady pojechać – funkcję generała pełniła Paulina. Pracowałem już ponad dwudziesty któryś dzień z kolei, spędziłem w stolicy trzy weekendy z rzędu, musiałem odpocząć. Żona wspiera mnie w mojej pracy, ale zacząłem się obawiać, że wystawi mi walizki za drzwi. Do tego, córeczka Lusia, niemalże po każdym z moich powrotów była na mnie obrażona przez kilka godzin lub dni. Pandemia koronawirusa nie sprzyjała także mojej formie wspinaczkowej. Poświęciłem masę czasu i zaangażowania na wyjazdy z podopiecznymi samemu tracąc regularność i systematyczność w treningach. Posiadanie siedmiomiesięcznej „terrorystki” w domu również nie pomaga i choć kocham ją ponad życie, to stopień wycieńczenia jest z każdym tygodniem wprost proporcjonalny do poziomu szczęścia, jaki daje jej uśmiech. Kompletny paradoks – przeżywasz najpełniejsze Szczęście, obserwujesz największy Cud, dziwisz się, że w tak krótkim czasie można pokochać Kogoś tak bardzo, ale jednocześnie tracisz zmysły z wyczerpania, „w dwie dorosłe osoby nie jesteś w stanie sobie zrobić jeść” (parafrazując Mikiego Winiarskiego), przestajesz kontaktować, mylisz imiona podopiecznych na zajęciach, a oni sami mówią ci, że niewiele brakuje do ministra Szumowskiego. Deprywacja snu to jedna z największych tortur na tej planecie. Toteż postanowiłem kilka tygodni temu za wszelką cenę systematycznie trenować i choć niekiedy mam tylko na to godzinę, półtorej, bez „przedtreningówek” padłbym trupem i chwilami „śpię na wspinająco”, to na razie się udaje. W okolicach Wielkanocy trochę odpocząłem, trochę pobazgrałem w „Trenerskich Zapiskach”, Asia puściła mnie do Granitowej Świątyni w celu odzyskania równowagi psychicznej. A także zatęskniłem za swoimi dziećmi, czego również potrzebowałem.

 

 

Kończymy cykl treningowy, zaraz zaczynamy kolejny, pojawia się coraz więcej ciepłych dni, a wraz z nimi na horyzoncie wyjazdy na murki i w skałki. Sekcja rośnie w siłę. Maciek świetnie wraca do formy po przerwie spowodowanej operacją. Kreweta robi postępy w pracowaniu core`m. Dołączyli do nas bardzo zdolni Marta i Jan Mytychowie z Elbląga. Ukłony dla taty, który ich przywozi na treningi kilka razy w tygodniu.  Maksa „Strong Fingers” – który dołączył kilka miesięcy temu – już nie męczy ścięgno. Są kolejne nowe twarze: Mateusz, Marcin i Bartek na Tribloku, Gabryś, Jasiek i Karolina na Murallu. Kuba prawie wyleczył bark, Zuzia kostkę i kolano, Ewa walczy z psychiką, Stasiu również pracuje nad rekonwalescencją (tęsknimy!), reszta powoli wraca z kwarantanny. Szykuje się kolejne zgrupowanie w Toruniu, warsztaty dla młodzieży na Murallu, wypady na Triline i do Lubonic, czyli wracamy z powrotem na wysokie obroty. Robimy dalej swoje. Bez patosu, bez łez wzruszenia, żegnam się z Tobą Drogi i ekhm… Wytrwały Czytelniku. Łucja wybudza się w salonie, żona wzywa na pomoc, także… do kolejnych wypocin!

 

 

Dodatkowe podziękowania dla Karo, Pauilny, Krisa i Mareczka za wspólne wyjazdy i zaangażowanie na treningach!

autorzy zdjęć: rodzice, dzieciaki, trenerzy, moja żona Asia i ja