Tatry, zima

Leżę na pryczy. Spod drzwi leci lekki chłodek. W pokoju jednak zacap. Nikt z pokojowych lokatorów nie zgodził się żeby zostawić na noc uchylone okno. Wszak na zewnątrz 15 stopni poniżej zera.

 

Wiercę się niemiłosiernie. Trudno przybrać pozycję, w której wytrzymam dłużej niż kilka minut. Aż dziw bierze, w pokoju nikt nie chrapie. Ta część ekipy jeszcze nie wróciła. Imprezuje. Dochodzą ledwo słyszalne głosy przerywane jednak nagłymi salwami śmiechu.

 

Raz zimno raz gorąco. Nie wiem zupełnie co się dzieje. Raz przykrywam się śpiworem raz leżę bez. Albo coś mnie łapie albo wpadłem w imprezowy cug i organizm nie wie, że powinien iść spać. Wszak przyswoił w ostatnich dniach trunków maści wszelakich cały asortyment. Wstaję do kibla. Który to raz przestałem już liczyć dzisiejszej nocy. Nie, piwa nie pijam przed snem. Gdzie jest czołówka? Szukam w bucie po omacku. To nie ten. Wybadałem telefon w drugim. Dochodzi 2.00. Niebawem pora wstawać, a oka jeszcze nie zmrużyłem. Kwa co za pech, jak trzeba wstać do roboty to sen zabija a teraz igra sobie z potrzebujących. Co za gówno, patowa sytuacja. Dosłownie i nie po raz pierwszy idzie.

 

 

Piasek przyklejający się do pięt. Gdzie są klapki? Skarpety siedzą tylko na palcach. Pamiętacie, raz gorąco raz zimno… Takich kolan to i u 70-latków nie widziano. Auto-strzał światła prosto w twarz po wejściu do łazienki. Robię co trzeba. Spotykam imprezowych kompanów. Łączy nas wiele, ale w tym momencie to tylko jedna z siedmiu funkcji życiowych. Położyłbym ich spać ale wiecie, cel.

 

Kładę się znów. Sytuacja powtarza się ze trzy razy jak w ciężkim niekończącym się śnie, z tą różnicą, że dziś nie zawitał w ogóle. Chwytam ze telefon by sprawdzić która zaś. Za 1o min pora. A zdrzemnę się jeszcze. Kurcze, czy ja naprawdę tak pomyślałem i chciałem to wykonać z powodzeniem? Idiota. To jest tak samo gdy zdajesz sobie sprawę, że zostałeś okradziony a kurczowo szukasz straty, myśląc, że jednak gdzieś siedzi.

 

Ok. Jest 4.00. Wstajemy. Skarpety, koszula, spodnie, czoło, buty, plecak. Kibel znów. How typical. Jeść, nie jeść? Wypadałoby… ale chyba walnąć się w kojo. O losieee. Jaki ja jestem nieszczęśliwy. Herbata. Tak, to jak dotąd jedyny i pewny punkt oparcia.

 

Śnieg skrzypi. W sterówce skwar jak zwykle, wpis byle szybciej i out. Wyjątkowo jestem niedogrzany. Dwieście metrów podejścia i nic. Wtf? Szatan miota ciałem. Zrzucam plecak. To tu. Wyjmuję ujebany primaloft by się dogrzać. Zaraz wyschnę.

 

Trzydzieści minut później robi się szaro. Niespodziewanie cieplej. Zmora znika. Słuszność sprawy nagle wraca i wszystko idzie w niepamięć. Tak, jestem tu i wszystko wraca do normy. Widocznie to wszystko być musi całością układanki, gdzie każda jej część mieć miejsce swe musi. 10h później czujesz się lepiej niż w momencie gdy dolegliwości minęły. Jakaś dziwna ta choroba, nieuleczalna i zaraźliwa do tego. Rzucasz żelazo na podłogę, mycka, plecak, buty skafander. W międzyczasie wypijasz browara, który sam znalazł drogę do Twojej dłoni. Jednak warto. Bez dwóch zdań. I jak mogłeś mieć wątpliwości?

 

Autor: B.