Superściek 2017

Kilka słów o drodze, którą przeszliśmy z Małgosią 26 grudnia 2017 r.

 

Superściek został otwarty przez zespół Piotr Jasiński, Wojciech Kurtyka, Krzysztof Pankiewicz, Zbigniew Wach, w dniach 28-30 grudnia 1973 roku. Uroda tej drogi jest niekwestionowana – to jedna z najpiękniejszych i najbardziej eleganckich linii na Zerwie. Lodowe jej pasaże przecięte są przez dwie wybitne, spektakularnie przewieszone formacje, zwane Portalem i Dzwonem. W sumie średnie nachylenie terenu bliskie pionu, a w dachach lewitujemy swobodnie nad Czarnym Stawem, pewni, że za chwilkę nasze zwłoki spoczną na jego tafli ;). Estetyczne uniesienia i psychologiczne przeżycia witania się z własnym przeznaczeniem – ta kwintesencja alpinizmu, której ze świecą poszukuje każdy Wyznawca, na Superścieku objawi się nam w pełni. Jednocześnie owe piękne pasaże rzadko kiedy pokrywa odpowiedniej grubości polewa, umożliwiająca wspinanie w lodzie i asekurację ze śrub. Po wtóre cały teren, którym prowadzi droga, narażony jest na lawiny, znajdując się wprost pod Departamentem Dystrybucji olbrzymiego magazynu śniegu, jakim staje się zimą kocioł Sanktuarium. Dobre warunki wspinaczkowe na Superścieku to rzadkość, w efekcie tłumów tam nie uświadczysz; odnotowano zaledwie 12 przejść tej drogi.

 

Zespół Kurtyki osadził przy pierwszym przejściu 8 nitów na drodze. Pierwotna wycena hakowa A3 została zweryfikowana do A2 i tyle chyba miałaby w Yosemitach, gdyby haki biło się samemu. Przy asekuracji już istniejącej mamy do czynienia z A1+. W latach 2013-2017 Krzysztof Rychlik z Andrzejem Marciszem przygotowali drogę pod przejście klasyczne. W trakcie kilkunastu wizyt w ścianie rozpięto poręczówki, wzmocniono stanowiska, usunięto kruszyznę, wymieniono 5 boltów oraz wbito sporo stałych haków. Pozostawiono także ekspresy w przewieszeniach. Przez zabiegi te droga straciła na powadze, a zyskała na bezpieczeństwie. Ostatecznie, kiedy już miałem ten tekst prawie gotowy, zespół wzmocniony przez Tom Ballarda, uklasycznił drogę. Gratulacje.

 

 

Do przejścia Superścieku, przyda się zestaw śrub lodowych + ekspresy (12-16 szt.), friendy w rozmiarach BD C3 – 1 do C4 -1 (od małego do dużego czerwonego inaczej mówiąc) i parę cienkich haków. Kości możemy sobie podarować, niezbędny za to będzie zestaw do haczenia (chyba, że ktoś dobrze czuje się w trudnościach D 10) a nieoceniony – do pałowania. Uzasadnione jest użycie liny pojedynczej jako głównej i połówki jako pomocniczej. Plecak można w takim wypadku holować na linie pomocniczej. W przypadku słabych warunków lodowych wspinaczka także jest możliwa, a asekurację zakładamy wtedy w skale. Ja jednak nie wypowiem się, czy jest to wspinaczka i asekuracja bezpieczna, fajna i satysfakcjonująca, czy wręcz przeciwnie: trudna, niebezpieczna i parszywa, ponieważ podczas naszego przejścia wszystko zalane było polewą grubości Antarktydy.

 

Trudności lodowe w warunkach, jakie zastaliśmy, oszacowałem na WI4. Nie przeszedłem ich co prawda w pełni klasycznie, oszczędzając kontuzjowany bark, założyłem jednak, że w Tatrach, podobnie jak na całym świcie, wycena WI zależy od nastromienia i struktury lodu, które to cechy z bliska po prostu widać, niezależnie od tego czy ktoś się w ogóle po owym lodzie wspina. I tu się myliłem. Prawdziwi alpiniści uświadomili mi, że w naszych małych, skomplikowanych, polskich Tatrach te sprawy mają się nieco inaczej.

 

Wspomnieć też wypada, że trudności i rzeczone nastromienie mogą zmieniać się w czasie, w zależności od warunków tworzenia się i przekształcania lodowych kalafiorów, kandelabrów i sopli. Tak też było w przypadku naszego przejścia, dokonanego w warunkach litego lodu plastycznego o nachyleniu 75-85 stopni z krótkimi odcinkami pionowymi, podczas gdy inne zespoły walczyły z lodem wrednym. Podobny niesmak jak nie dość strome polewy, budzą miłe warunki atmosferyczne, w jakich przyszło nam, bez tytanicznej walki, spędzić przyjemnie w ścianie czas. Wszystkie te szpetne okoliczności przyrody splatają się w całość z eterycznym wizerunkiem naszego zespołu. W sumie dalekie były te ferie zimowe, rodzinnie spędzone w skale i lodzie pod wylotem Sanktuarium, od monumentalnego heroizmu, który w sprawach wspinania ważnym, a czasem koniecznym zdaje się być warunkiem, aby przejście w ogóle zaliczyć. Biorąc pod lupę uwarunkowania historyczne naszych Tatr, odkryjemy, że były już przejścia za „niebyłe” uznawane więc pokusa jest nęcąca :).

 

 

Wróćmy do Superścieku, którego przebieg w ścianie Kotła Kazalnicy znacznie prostszy jest niźli ścieżki, jakimi przechadza się wspinaczkowe ego i włączmy czołówkę aby rozświetlić mrok tatrzańskiej nocy. A zaczynamy przecież przed świtem.

 

Droga startuje lodowym welonem, opadającym do stóp ściany spod oddalonego o około 60 metrów w pionie Portalu. Możemy też skorzystać z zacięcia skalnego po lewej. Jeżeli wybraliśmy welon, napieramy na prawie całą długość liny, aż pod okap. Jeśli jednak zacięcie, to po 30 metrach zatrzymujemy się na stanowisku z bloku aby stąd wytrawersować w prawo i, w połowie welonu, wkręcić pierwsze lodowe śruby. Tak czy siak o wschodzie słońca wisieliśmy 60 metrów nad podstawą ściany, wpięci w nowe stanowisko z nierdzewki, radość rozgrzewała nasze serca a ponad głowami wywieszał się czterometrowy dach.

 

 

Obszpeiliśmy się jak choinka na święta w kontrfifki, daisy i ławy a po chwili Gosia pomykała w terenie „poziomym inaczej” pod okapem. Po kilkunastu minutach zniknęła mi z oczu za przełamaniem w teren „pionowy normalnie” a tempo, w jakim lina opuszczała stanowisko wskazywało, że jest łatwiej i po chwili usłyszałem sakramentalne „auto”.

 

 

Na drugiego mieliśmy małpować po linie, postanowiłem jednak przehaczyć Portal, ponieważ moja druga ława spoczęła już wcześniej pod ścianą, upuszczona podczas szpejenia. Szło mi przyciężkawo. Wreszcie, szamocąc się i klnąc, zadyndałem na krawędzi okapu. Nie mogłem jednak dosięgnąć do kolejnego ekspresa, gdyż plecak wyładowany kilogramami zbędnego sprzętu, ciuchów, jedzenia i termosem a nawet kijkami trekkingowymi (które „jakoś tak wyszło” zabraliśmy ze sobą) ciągnął mnie za łącznik w uprzęży jak stutonowy głaz w kierunku Stawu. Powisiałem, odpocząłem, pokląłem i w końcu wygramoliłem się z terroru przewieszenia. Dotarłem do stanowiska i zmieniliśmy się na prowadzeniu.

 

Następny wyciąg to Dzwon. Od razu wyrwałem jeden z pierwszych wbitych haków. Zdążyłem już wpiąć do niego swój ekspres i po kilku sekundach oba te elementy dołączyły do ławy, świetnie stąd pod ścianą widocznej. Niezrażony parłem dalej, traktując bardziej poważnie zasadę, że w przelot najpierw wpinamy ławę a dopiero potem pozwalamy sobie na inne harce.

 

 

Wyciąg ten jest o tyle niezwykły, że zaczynamy wspinaczkę w przewieszającym się coraz bardziej terenie, mając kilka metrów za plecami wielki sopel lodu, by pod koniec spotkać się z nim w miejscu, w którym uczepiony jest skały. Tutaj odnajdujemy jeden z nowych spitów, połączony tasiemką z czymś ukrytym pod grubą warstwą lodu, zdyszani wpinamy się z ulgą do stanowiska i półwisząc, czekamy na partnera. Tak też zrobiłem, podczas gdy Małgosia, zasłonięta przewieszką, małpowała w przewieszeniu.

 

W pewnym momencie usłyszałem wrzask, a moja partnerka wyleciała spod dachu jak kometa. Plecak, przymocowany na lince do łącznika, kreślił w powietrzu pod jej nogami esy floresy, a cały ten zestaw – człowiek i jego bagaż podręczny – kręcił się bezwładnie dookoła własnej osi. Gonia zlikwidowała przelot na początku przewieszonego trawersu i puściła swobodnym, małym wahadełkiem do kolejnego. Zapomniała tylko, że wypięła już z niego linę. Następnym przystankiem byłby friend ale go wyjąłem po przejściu, żeby nie robił przeprostu. Potem byłby hak ale go wyrwałem i przehaczyłem to miejsce na dziabie. Gosia przefrunęła zatem, drąc się wniebogłosy, od razu do czwartej z rzędu wpinki. Zanim wszystko się zatrzymało i uspokoiło, oboje pękaliśmy ze śmiechu.

 

 

Ogarnęliśmy się na wiszącym stanowisku i po chwili dziabałem górne lody Superścieku. Czułem się ciężki jak 7 worków cementu a wspinanie zabierało mi sporo czasu ale i tak byłem zadowolony, że wreszcie, po półrocznej przerwie prowadzę, cieszyłem się każdą wkręconą po korbkę śrubą i, polewany prysznicem, obficie tryskającym w linii drogi, pełzłem powoli do góry przez następne 2 wyciągi, aż teren nagle się położył, a trudności gwałtownie skończyły.

 

 

Ostatni, przyjemny, długi wyciąg w ciasnym żlebie poprowadziła Małgosia i znaleźliśmy się w Sanktuarium Kazalnicy. Tu zawsze ogarnia mnie nastrój mistyczno-refleksyjny i tak też było teraz. Oczarowani, radośnie ruszyliśmy w górę Świętego Sanktuarium. Doskonałe początkowo warunki – twarde firny i wylodzenia, w miarę nabierania przez nas wysokości, zaczęły ustępować niezwiązanemu śniegowi. Od połowy Kotła, klnąc na czym ten świat stoi, brnęliśmy w kaszy mannie, pokrytej cienkim, lodowym lukrem. Zaczęliśmy asekurować się na sztywno i przekopywać przez śniegi, nerwowo nasłuchując tąpnięć. Baliśmy się wyzwolenia lawiny i wzdychaliśmy do, teraz już niemożliwych, zjazdów linią Polaka w Kosmosie.

Wreszcie, po trzech godzinach w Sanktuarium, już po ciemku, minąłem wierzchołek i, nie zatrzymując się, ruszyłem w dół zachodnich zboczy Kazalnicy. 70 metrów liny, szemrając, wiło się pomiędzy nami po lodowej skorupie a my schodziliśmy na lotnej, w pogodną grudniową noc. Pozornie osobno, poza zasięgiem wzroku ale tak naprawdę razem i blisko siebie. Jeszcze skoncentrowani, zajęci asekuracją, gotowi na niespodzianki w zejściu, ale tak naprawdę pewni siebie i wyluzowani. Zmordowani i wypoczęci. Jak zawsze, kiedy zamykamy nasz kolejny Krąg.

 

Józek Soszyński