Polowanie na październik, czyli Sekcja Sportowa na zawodach.

Po dodaniu kilkuset metrów pokonanych na ścianie do kilkuset kilometrów pokonanych na jezdni otrzymujemy dwa wydarzenia wspinaczkowe, które odwiedziliśmy w ostatnich dwóch tygodniach. Przypomina to wzór na szczęście dla młodego adepta wspinaczki, a dla nas konkretnie oznaczało  wizytę w Szczecinie i Mistrzostwa Polski w Warszawie. Pierwsze wydarzenie miało dostarczyć dużo wspinania i zabawy, drugie dużo doświadczenia i emocji – były to nasze premierowe zawody takiej rangi, odkąd dwa lata temu zaczęliśmy profesjonalnie trenować. Czy udało się stanąć na „pudle”? Czy strach przed niepowodzeniem powodował wyraz twarzy jak na „Krzyku” Muncha? I najważniejsze – czy udało się uzyskać splendor i chwałę na dzielnicy? Zapraszamy do lektury trenerskich wypocin.

 

 

Szczecin nie był do końca planowany, ale zaanonsowano dużo dróg eliminacyjnych z liną, a dla entuzjastów poliuretanu to wystarczający powód, żeby wstać z samego rana. W trasie były opowieści Oli („złej kobiety”) o obozach wędrownych, „polowanie” na żółte samochody i dzieciaki przysypiające jak worki kartofli, jeden na drugim. Chwilę przed trzynastą z Majką, Ola, Zoe i Leo zbliżaliśmy się pod adres Big Wall`a. Zgłupieliśmy, ponieważ przed nami rozpościerało się jedynie targowisko i dziwne, białe pół-balony. „Trenerze, to nie ten adres, tam by się nie zmieściła ścianka!” Otóż niespodzianka! Zmieściła się – i to całkiem niezła! Niepozorna konstrukcja naprawdę od środka robiła wrażenie. Już po chwili wypluwaliśmy wcześniejsze słowa i rozmarzyliśmy się na temat podobnego obiektu w Trójmieście. Namierzyliśmy Julkę, Zuzię i Janka, wyżebraliśmy od nich resztki obiadu i byliśmy w komplecie. Maseczki, dystans, formularze, szatnia i już dolne kończyny wciskały się w buty, a górne w woreczek z magnezją. Szybka analiza dróg wspinaczkowych – ustalenie kolejności wstawek, odprawa organizatorów i „poszły konie po betonie”, a raczej „gibony po ścianie”. Na bulderowni nie spędziliśmy więcej niż kwadransa – przystawki były proste, świetne na rozgrzewkę przed liną. Trochę byłem zawiedziony, bo miałem nadzieję na sprawdzenie formy na comp-style`owych baldach przed Mistrzostwami Polski, ale organizatorzy wyznali, że położyli większy nacisk na linę. I faktycznie, „skończyło się babci sranie”, trzeba się było zacząć w końcu wspinać. „Fight Club Kids” odsłona druga – czas start!

 

 

Prawie cztery godziny wspinania, co za uczta – aż sam żałowałem, że nie mogę wziąć w niej udziału! Jednak, cóż począć – moje czasy wspinaczkowej chwały nie tyle minęły, co nigdy nie nadeszły – a dyrygować tą bandą zdolnych gówniarzy ktoś musi. Toteż kierowałem: w co się wstawiać, kiedy i czy jeszcze, czy też to już czas zostawić siły na finał.  A do finału dostali się wszyscy, którzy przyjechali, bajka! Z eliminacji pamiętam świetnie nakręcone drogi, popisy Julki i chłopaków na najtrudniejszych przystawkach oraz świetną dyspozycję Mai. Maja ma 12 lat, więc brała udział w młodszej kategorii, ale jedną z dróg o wycenie 7a/+ wspólnej dla wszystkich kategorii zatopowała w drugiej próbie, jako jedna z nielicznych! Podczas onsajta parła do góry, mimo łez strachu, aby ostatecznie odpaść, ale w następnej wstawce rewelacyjnie zawalczyła na ostatnich metrach, które wcale nie odpuszczały. Potem w finale dała kolejny popis kończąc swoją drogę, dzięki czemu wylądowała na trzecim miejscu! Mało brakowało, żeby do finału nie weszła, ponieważ zapomnieliśmy o zrobieniu jednej drogi eliminacyjnej („Spokojnie Maja, te najłatwiejsze zostawimy na koniec”), ale na szczęście nauczka dziś tak mocno nie bolała, jak zwykle. Na deser finał starszaków w kilku małych sentencjach. Ola, której widowiskowe utrzymanie wyjazdu nóg spotkało się z niezłym aplauzem. Zoe, która przepraszała, że odpada, zanim ostatecznie puściła chwyty. Leo, którego mina przed startem mówiła, że co najmniej chcą go za chwilę poćwiartować. Zuzia, która z minutowym restem w trakcie i heroiczną walką pod koniec, zafundowała sobie drugie miejsce. Janek, który zamiast wybrać oczywisty patent postawił na brawurę, niestety pozbawiając się topa, ale za to zapewniając sobie wygraną, ku szałowi zgromadzonych. Julka, która po początkowym zaćmieniu następnie niczym profesor dotarła do końca drogi męcząc się tyle, co podczas wchodzenia po schodach na drugie piętro. Radość, duma, nagrody, błysk fleszy, fajerwerki, sztuczne ognie i… słanianie się na nogach. Dziękujemy bardzo pozytywnej, suto dowcipkującej, wprowadzającej luźną atmosferę ekipie z Big Wall! Świetnie, że każdy uczestnik dostał dyplom, to wiele dla dzieciaków znaczy! Gratulujemy świetnych zawodów, na pewno wrócimy!

 

 

Jeśli jakimś cudem, ktoś tu jeszcze dotarł, to przechodzimy do najważniejszej imprezy juniorskiej w tym roku! Przekładana zaledwie trzy razy – cud, że się odbyła w czasach pandemii koronawirusa. Tydzień wcześniej rywalizowaliśmy z Poznaniem, Elblągiem, Wrocławiem i zdolnymi dzieciakami ze Szczecina, teraz jednak czekała nas prawdziwa batalia. Najlepsi z najlepszych z całego kraju – niesamowicie zdolni, obeznani z rywalizacją, z sukcesami na arenie europejskiej, ósemkowicze b, a nawet c, od 20 do 30 osób rywalizujących w kategorii. Uprzedzałem swoją ekipę, że będzie bardzo trudno, kilka razy wygłaszałem przemowy, żeby zdjąć z nich presję i uświadomić, że jedziemy tylko po doświadczenie. „Pff. A gdzie tam! Po co nam doświadczenie! My chcemy smak finałów, włączony na pięć minut zegar, zaciśnięte pięści i błysk w oku!” Toteż kilku delikwentów miało głęboko gdzieś moje odprawy i zamiast szukać siebie na dole listy z wynikami… dostało się do FINAŁÓW! Jezu, jaka radość! Jestem już za stary, żeby znów tracić czas na opanowywanie emocji, toteż cieszyłem się jak dziecko! Pierwsze takie poważne zawody w historii Sekcji i od razu finał! Rewelacyjne przeżycie. Zapewniając tym wstępem, że warto czytać dalej – bo jest o czym – zaczniemy jednak od początku.

 

 

Pobudka o czwartej nad ranem nie należała do najlżejszych, ale od prowadzenia auta uratował mnie Łukasz, tata Jaremy, który zabrał syna, Oskara, Leo i moją skromną osobę. Jazdę umiliła nieprawdopodobna i emocjonująca wygrana Miami Heat z Los Angeles Lakers w finałach NBA. Na miejsce dotarliśmy na kwadrans przed otwarciem rejestracji. Mieliśmy masę czasu, żeby przyjrzeć się bulderom, a mnie osobiście przechodziły dreszcze, jak widziałem, jak trudne propozycje przygotowali routesetterzy, szczególnie juniorom. Nie to, żebym nie wierzył w swoich podopiecznych, a skąd. Janek już pół roku temu zapewniał mnie, że będzie stał na podium. Swoją pełną uroku pewnością siebie bezustannie poprawia nam humor i dodaje skrzydeł. Zresztą większość dzieci z Sekcji niejednokrotnie udowadniała, że co jak co, ale walczyć potrafią.

 

 

Na pierwszy ogień poszli chłopaki – wszystkie kategorie naraz, osiem bulderów, maksymalnie pięć wstawek w balda, dwie i pół godziny czasu. Od samego początku było bardzo ciężko. Leo niedawno żartował, że jest tylko na dwóch zdjęciach w albumie z zawodów, ponieważ tylko na dwóch baldach był w stanie utrzymać się dłużej niż pięć sekund. Hahaha. Wspaniały dystans do samego siebie, ponieważ na samym końcu tych wszystkich rywalizacji zawsze musi być uśmiech. Janek i Piotrek powoli rzeźbili do przodu, Jaro po początkowej rozsypce wziął się szybko w garść, otarł łzy i ugrał cztery topy, a na dwóch kolejnych było naprawdę blisko. A jeszcze przed startem eliminacji zadał mi pytanie: „Trenerze, a jak będę miał tylko jeden bonus, to nie pójdę do rekreacyjnej?”. Oskar też miał ciężką przeprawę, ale świetnie sobie radził z emocjami, jest obyty z zawodami i rywalizacją, choć w innej dyscyplinie. W międzyczasie pojawiły się dziewczyny, które miały eliminację zaraz po chłopakach. Poprosiłem tych drugich, żeby wspierali te pierwsze. Odprawa numer dwa, szukanie kolejnych mądrych słów, które mógłbym powiedzieć przed startem i ogień. Drużyna „nielotów” (przepraszam dziewczyny, musiałem:) powoli pokonywała swoje słabości – Ola świetnie się bawiła na problemie koordynacyjnym, Zuzię namierzałem na połogu, który pięknie zatopowała w ostatniej próbie! Ula załamała się po niepowodzeniu na najłatwiejszym bulderze, który był dużo poniżej jej umiejętności. Ulka od dość dawna ma problemy z panowaniem nad emocjami podczas zawodów, ale jest dzielna i robi systematyczne postępy. Poszliśmy na bok na kilka minut, porozmawialiśmy, zasadziliśmy kopa w tyłek presji i od razu było lepiej. Wspaniałym obrazkiem było obserwowanie, jak Uli pomaga Oskar – analizowali wspólnie patenty, wizualizowali i gestykulowali kończynami. Nie skupiamy się tylko na sobie, patrzymy na innych, jesteśmy razem na placu boju. Piękne. Maja szybko rozprawiała się z przystawkami w swojej grupie. Po sześciu sprawnych topach przyszła pora na te bardziej wymagające. Niewiele zabrakło, jednakże dla mnie najbardziej istotną informacją był fakt, że Maja na tle rywalek wyglądała bardzo dobrze. Szczególnie pod kątem siłowym i koordynacyjnym. Wiemy, co szlifować, wrócimy lepsi! Na koniec Julka, która jest weteranką, jeśli chodzi o rywalizację – strategicznie i ze spokojem przeszła przez eliminacje, wchodząc swobodnie do finału. No właśnie! W trakcie eliminacji dziewczyn pojawiły się wyniki chłopaków – Janek i Piotrek znaleźli się w najlepszych szóstkach swoich kategorii i będą mieli swoje show wieczorem! Taaaaaaaak jeeeeeeeeest!!! Najlepsza wiadomość – nie wracamy po eliminacjach do domu!

 

 

Nie będę bardziej przedłużał – miałem zmieścić się w jednej stronie, a leci trzecia. Ja mam te wszystkie obrazy przed oczyma, a także wspomnienia z nimi powiązane. Wytrwały Czytelniku, Ty za to musisz raczyć się suchą relacją wzbogaconą o kilka fotografii, więc nie dziwię się, że oczekujesz końca tej gawędy i z namiętnością spoglądasz na krzyżyk po prawej u góry. W przerwie przed finałami zjedliśmy obiad, podsumowaliśmy starty i pośmialiśmy się z siebie nawzajem, ale tak na granicy, żeby nikomu samoocena nie spadła. Główny spektakl tego wieczora Piotrek zaczął z przytupem i sflashował „jedynkę”, potem szukał problemów, tam gdzie ich nie było, ale koniec końców dołożył dwa kolejne topy! Z trzema sukcesami patrzyłem z optymizmem na „czwórkę”: w jego stylu, po małych chwytach, z trudnymi ustawieniami ciała. I to na niej poległ! I zgodnie z tradycją tłumaczył się w pokrętny i mało zrozumiały sposób. Za to kochamy Piotrka. Za pewność siebie Janka. Ze entuzjazm Zoe. Za humor Leo i tak dalej. Janek miał o wiele trudniejsze zadanie, ale byłem przekonany, że mu podoła – w niesamowity sposób utrzymywał jednocześnie koncentrację i opanowanie w trakcie finałów. Skończył bez zony, ale walczył jak lew. Julka w swojej kategorii zmagała się z trochę za łatwymi baldami –  małe momenty zawahania kosztowały ją kilka wstawek w „trójkę”, ale wciąż została Wicemistrzynią Polski!

 

 

Na koniec był u niektórych mały niedosyt, ale trener Marcin Wasiak podsumował wywody Piotrka słowami, w których lepiej bym tego nie ujął: „Piotrek, nie pierd$%^! Ile razy byłeś w finale Mistrzostw Polski?? Do tego baldy porobiłeś.” I mógłbym teraz zakończyć, ponieważ to trafna i urocza puenta, dodać jednak muszę, że ze wszystkich swoich podopiecznych jestem bardzo dumny. Wiem, co robią na treningach i zawsze im powtarzam, żeby startując na zawodach na sam koniec czuli satysfakcję z samych siebie, czuli, że zrobili „swoje”, a nie porównywali się do wszystkich dookoła. Podziękowaliśmy organizatorom za ich pracę i za determinację w czasach pandemii – to były jak zwykle świetnie zorganizowane zawody: Murall Krakowska to imponujący obiekt. I to chyba tyle, muszę kończyć, zaraz zaczynam Sekcję z dzieciakami.

 

Serdeczne podziękowania dla wszystkich trenerów, z którymi prowadzimy zajęcia: Karo, Paulina, Maro, Kris!

 

zdjęcia: tata Zuzi i trenejro

wyniki szczegółowe: http://pza.org.pl/news/news-sport/mistrzostwa-polski-juniorow-w-boulderingu-wyniki-szczegolowe