Pal diabli plany minimum, czyli Mistrzostwa Polski w Gliwicach.

Na myśl o jechaniu do Gliwic robiło mi się słabo. Ostatnie tygodnie upłynęły pod znakiem intensywnych wizyt w Krakowie, Szczecinie i Warszawie. Chroniczny brak snu spowodowany pojawieniem się na świecie największego Cudu, jaki mnie w życiu spotkał – córeczki Łucji – nie pomagał. Z drugiej strony, przez pandemię koronawirusa wszystko ostatnio stanęło pod znakiem zapytania: zawody lokalne w Trójmieście, rywalizacja w wydarzeniach PZA, wyjazdy w skałki, a nawet same treningi. Toteż trzeba „rwać pąki swoich róż, póki jeszcze możemy”. Mistrzostwa Polski są raz w roku, co z tego, że na przeciwnym końcu mapy?

 

 

Ze wspomnianych wyżej powodów wszystkie ostatnie podróże miały charakter mocno spontaniczny, organizowany wręcz „na ostatnią chwilę”. Rodzice pewnie musieli mnie nieźle w myślach przeklinać. Do tego, tym razem, im bliżej było dnia odjazdu, tym mniej podopiecznych mogło jechać. Świeżo upieczony finalista z Warszawy – Piotrek, a także Leo poszli na kwarantannę, Ulę zalała fala sprawdzianów, a znowu Jaro nie jest jeszcze gotowy na linę. Tym sposobem, w boju pozostała piątka jeźdźców, których zadaniem było ujeżdżanie grawitacji. Nie w siodle, a w uprzęży wspinaczkowej. Maja, Ola, Zuzia, Oskar i Janek. Szczęśliwym trafem, tata ostatniego – Bartek – zadeklarował się nas wszystkich zawieźć, więc nie musiałem prowadzić! Co za szczęście, najpierw tata Jaremy, teraz tata Janka – do tego wehikuł jednego i drugiego można prędzej nazwać „czołgiem” niż samochodem. Dziękuję Panowie! Oszczędziliście mi zawału mięśnia sercowego lub zespołu stresu pourazowego.

 

Trasa minęła zadziwiająco szybko, w czym pomogło samochodowe „YouTube Party”. Maja niestety nie zna żadnych wykonawców poza psytrancową „łupanką” z Tribloka, więc oddawała kolejkę innym. Zrobiliśmy też odprawę przedstartową: „Jak już was pierze, to pamiętajcie zainicjować kolejny ruch przed odpadnięciem! Choćby miał wyglądać jak rozpaczliwy rzut epileptyka w przestworza!”. Zameldowaliśmy się na kwaterze, podłączyliśmy pod wielki telewizor i odpaliliśmy relację na żywo z czasówek, podczas której dopingowaliśmy Julkę. Szybki obiad i trzeba było ruszać na eliminacje młodzików.

 

 

Maja, jako jedyna, miała eliminacje w sobotę, toteż poszła się rozgrzewać, a my rozsiedliśmy się wygodnie na trybunach, żeby ją dopingować. Pojawiły się listy startowe, na nich niespełna trzydzieści dziewczynek – duża rywalizacja, ale Majka jest jak „Captain Marvel”, ma tajemne moce i jak zaciśnie pięści, zrobi swoją zawadiacką minę, to nie sposób ją zatrzymać. Na liście była za połową stawki na pierwszej drodze eliminacyjnej, za to pierwsza na drugiej. Wiedziałem zatem, że ma jeszcze masę czasu, żeby się rozgrzać, więc poleciłem jej, żeby się wstrzymała z rozgrzewką. Nagle „BANG!”. Sędzia główny informuje, że dwie drogi zaczną się w tym samym czasie! Puls prawie mi się zatrzymał, ślina zaschła w gardle. Na domiar złego Maja miała zacząć od trudniejszej drogi! Miała dosłownie niecałą minutę, żeby w ogóle założyć buty wspinaczkowe. Pomyślałem sobie: „Rafał, ty debilu!”. W Tarnowskich Górach drogi eliminacyjne szły jedna po drugiej, a tutaj taka zmiana, nie byłem na to gotowy. Maja miała małe problemy już na starcie, droga biegła po strukturach „Morpho”, z którymi była słabo zaznajomiona. Dotarła kilka przechwytów za połowę drogi, mocno się po drodze gimnastykując. Z biegiem czasu okazało się, że znakomita ilość zawodniczek miała duże problemy z tą drogą. Ja natomiast miałem z tyłu głowy, że jak Maja by się rozgrzała, to osiągnięty dzięki temu wyższy poziom maksymalnej rekrutacji mięśniowej pozwoliłby jej dojść kilka chwytów dalej. No cóż, „po ptakach”. Kolej na drugą drogę. Maja się właściwie po niej przebiegła, zjechała na dół i powiedziała do mnie: „To było łatwe, trenerze.” Oskar odprawiał czary, liczył w myślach ile dziewczynek spadło niżej od jego koleżanki i jakie silne jeszcze nie startowały? Czekaliśmy na wyniki. Chwilkę po godzinie dziewiętnastej prowadzący wyczytał skład finalistek, w tym naszą Majkę! Dostała się z ósmego miejsca, hura!! Podobno nawet na live stream`ie było widać, jak podrzucamy ją do góry z radości, hahaha. Wróciliśmy na kwaterę, zrobiliśmy pożywne kanapki z awokado, obejrzeliśmy kilka materiałów z kanału Mellow i Adama Ondry, no i bam! – banieczka koordynacyjna do krainy Morfeusza.

 

 

Po pobudce tradycji stało się zadość – wjechała „Pasza Mocy”, czyli nasza ukochana breja, obrzydliwa maź, umiłowana papka, chamska mamałyga. Owsianka! Dotarliśmy dość wcześnie do Areny Gliwice, Majka poszła się rozgrzewać do strefy izolacji, a ja wrzuciłem do sieci link do live stream`u dla kibiców z Trójmiasta. Przy okazji poszedłem do łazienki nagrać krótkie pozdrowienia dla córeczki, żeby nie zapomniała taty. Dobrze, że nikt mnie nie nakrył, jak robiłem miny i wydawałem dziwne odgłosy do telefonu. Jeszcze bym zaliczył „Lot Nad Kukułczym Gniazdem” na Śląsku. Droga finałowa młodziczek biegła po pięknych jaskrawo-zielonych „Squadrach”. Maja nie przyniosła nam wstydu podczas swojego występu, ale sama nie była z siebie zadowolona. Apetyt rośnie w miarę jedzenia: czuła, że było ją stać na więcej, ale i tak się cieszyliśmy – w końcu stała przed nami finalistka Mistrzostw Polski!

 

 

Zaczęły się eliminacje reszty naszej ekipy w kategoriach: junior młodszy i junior. Dzieciaki radziły sobie naprawdę nieźle – w głowie mieliśmy plan minimum na starty w tym roku, taki „pół żartem, pół serio”, czyli żeby nie być na ostatnim miejscu w klasyfikacji. Widziałem, że ewidentnie słabo kojarzą chwyty, nie wiedzą „gdzie najlepiej trzyma” i trochę zjada ich trema. Zresztą, co tu dużo gadać – kiedyś podczas jednych zawodów byłem tak zestresowany, że odpadłem spod drugiej wpinki, a w kolejnych zapomniałem woreczka z magnezją i nie zauważyłem chwytu znajdującego się przed moją twarzą. Dochodziłem do siebie tygodniami i rezygnowałem kilkakrotnie ze wspinaczki. Także, dzieciaki radziły sobie i tak trzy razy lepiej ode mnie. Te zawody pokazały mi jednak, że jeśli chcemy myśleć o adekwatnym przygotowaniu do zawodów wysokiej rangi, to musimy trenować na lepszych obiektach, na chwytach z pucharów, na drogach routesetter`ów, którzy je kręcą. Ja to wszystko wiem, dręczą mnie te myśli nocami przed zaśnięciem („Co zrobić, żeby byli lepsi? Co zrobić, żeby byli lepsi? Co zrobić, żeby byli lepsi?”), ale dzieciaki jak zwykle nic sobie z tego nie robią. I dostają się do finałów, mimo wszystko. Tak, Zuzia i Janek też weszli do najlepszej ósemki! Z ósmego miejsca, jak Maja. A Ola i Oskar wykonali plan minimum. Mocno się starali, a jeszcze więcej zdobyli doświadczenia. Kilka spraw było pewnych! Raz, potencjał dzieciaków jest nieskończony. Dwa, warto było przyjechać. Trzy, nie zdążymy do domu na kolację.

 

 

Radowaliśmy się, naradzaliśmy przed startem, zjedliśmy obiad i nawet udało nam się zrobić małą sesję zdjęciową. W finale Zuzia i Janek startowali równolegle jako pierwsi. Solidarnie odpadli mniej więcej na tej samej wysokości, tylko Zuzka godzinę później, zgodnie ze swoim zabójczym tempem wspinaczkowym restując na każdym chwycie po pięć minut. Jestem przekonany, że stać było ich na więcej, tylko doszły nerwy. Dlatego też, jedno i drugie zabrałem w miejsce, gdzie nie było kamer czy świadków i zasadziłem rozpędzoną pięścią w facjatę – mają czelność gówniarze odpadać przed topem! Haha, taki „suchar”. No gdzie tam!? Byłem dumny z wszystkich dzieciaków, po raz kolejny! Żałowałem tylko, że przyjechaliśmy w tak małym składzie i reszta nie może się cieszyć razem z nami. Raz, że cieszyć, a dwa, że startować, przecież mamy jeszcze tyle zdolnych koleżanek i kolegów w Sekcji. Ich czas jeszcze nadejdzie. Niech miną tylko te kwarantanny, izolacje, kontuzje i cały chaos spowodowany pandemią. Poczekaliśmy na wręczenie drogocennych dyplomów, Julka tego dnia odbierała tytuł Wicemistrzyni Polski w prowadzeniu i Mistrzyni Polski w trójboju, co za dziewczyna! W międzyczasie, po oficjalnym proteście u sędziego PZA Zuzia wskoczyła na siódmą lokatę, osiągając tym samym rekord Sekcji w tym roku, jeśli chodzi o wynik na zawodach (Zuzia, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!! Trzymaj wszystko, zginaj wszędzie, uśmiechaj się zawsze!). Cała reszta ekipy zajmowała ósme miejsca w finałach. Zapakowaliśmy się w drogę powrotną i po drodze zajechaliśmy do KFC w ramach nagrody. Wspaniale było się zażerać tym śmietnikowym żarciem w atmosferze spełnienia i samozadowolenia!

 

wyniki szczegółowe: http://pza.org.pl/news/news-sport/mistrzostwa-polski-juniorow-juniorow-mlodszych-i-mlodzikow-wyniki-szczegolowe