Norwegia, Rjukan 2015

Norwegia jest piękna. Jak świadoma swojego uroku kobieta, urzeka przybysza wdziękami. Wszechobecne góry, wyrastające wprost z wody skalne klify, lasy i wodospady – dla miłośnika natury i podróży to więcej niż może znieść, szczególnie ten nieprzygotowany na taką obfitość wrażeń. I właśnie wodospady, a właściwie ich zimowe formy, czyli lodospady, przywiodły naszą czwórkę do tej niezwykłej krainy. Ekipa w składzie: Pablo M. (KWT), Janek P. (KWT), Paweł B. (bezpartyjny) i piszący te słowa Zbyszek K. (KWT), błogosławiąc tanie loty i sprzyjającą aurę, wybrała się pod koniec stycznia w okolice norweskiego Rjukan. Norwegia to raj dla miłośników „socjalu”, ale piekło dla pasjonatów zakupów, toteż jako bywalcy tamtych rejonów, wiedzieliśmy, że na taniochę nie ma co liczyć. Jeśli nie trafiliście ostatnio konkretniej w Lotto lub nie jesteście bliskimi krewnymi rodziny Saudów to schemat „zabiorę to z domu” będzie łatwiejszy do zniesienia niż „kupimy na miejscu”.

 

Dla właściwej (czyt. bezproblemowej) kontemplacji norweskich uroków zebraliśmy:

 

 

  • sprzęt wspinaczkowy – to „oczywista oczywistość”. Konieczny będzie zestaw osobisty plus set śrub lodowych i ekspresów. Decydując się na drogi drytoolowe potrzebna będzie własna protekcja na warunki skalne.
  • nocleg – zarezerwowaliśmy domek, trzypokojowy, czteroosobowy, ogrzewany elektrycznie, bez bieżącej wody i kanalizacji (to norma dla tego standardu)
  • samochód – z wypożyczalni. Ceny w okolicy polskich, więc niezbyt tanio, ale wozy dużo lepiej wyposażone. Decydując się na brak samochodu trzeba zabrać karty do gry i mocny alkohol, bo czeka nas wiele godzin stania na mrozie w oczekiwaniu na transport publiczny lub stopa.
  • jedzenie – zabieramy z Polski lub kupujemy na miejscu. W wariancie drugim może zachodzić potrzeba zmiany diety na mniej wyszukaną. W cenie wieprzowiny w polskim markecie, tam dostaniemy kości dla psa (też w markecie). Wszystkie europejskie nacje przybywają do Norwegii z wałówką, więc nie ma co się krępować tylko raźno wkomponować w nurt transgranicznych przepływów żywnościowych
  • picie – jak wiadomo sfera towarzyska kwitnie przy dźwiękach strzelających korków i brzęku szkła (musi być pełne, przy pustym łzawią oczy), a norweskie podejście do spraw „trunkowych” jest nieprzeniknioną zagadką. Napoje alkoholowe są drogie i trudno dostępne, więc jak mawiała moja Babcia: „kto ze sobą nosi, ten się nikogo nie prosi”.

 

Lot z Trójmiasta do Sandefiordu przebiegł sprawnie, podobnie jak odbiór zarezerwowanego samochodu („wypasiony” VW Golf kombi, w tej konfiguracji wg. polskiego cennika ok. 120 tys. zł). Pewien problem sprawiło nam zapakowanie do niego bagaży, bo projektanci naszego pojazdu nie wzięli pod uwagę wykorzystania go jako dostawczaka, ale po dłuższej chwili prób i z pomocą kolan, odnaleźliśmy to jedno, jedyne rozwiązanie układanki z zestawu: nasze wory (transportowe) kontra perła niemieckiej myśli technologicznej.

 

Podróż do miejsca zakwaterowania przebiegła nam w miłej atmosferze, co nie znaczy, że szybko. Norwedzy w kwestii zimowego utrzymania dróg, konsekwentnie stosują zasadę „martw się sam”, co skutkuje (poza ewidentnie głównymi szlakami) grubą warstwą śniegu i lodu na jezdniach oraz popularnością opon z kolcami. My kolców nie mieliśmy, toteż przyjmując bardziej stonowany styl jazdy potoczyliśmy się wesoło w obranym kierunku.

 

Na miejscu okazało się, że miła pani recepcjonistka przydzieliła nam domek o odrobinę wyższym standardzie niż zamówiony a dodatkowo, w cenie noclegu, mogliśmy korzystać z sauny. Od głównego rejonu naszej działalności wspinaczkowej dzieliło nas ok. 30km, ale biorąc pod uwagę jakość dróg i znikomy ruch na nich, nie stanowiło to żadnego problemu.

 

Po rytualnym wieczorku „integracyjno-zapoznawczym”, poderwaliśmy się następnego dnia o poranku, lekko podekscytowani i jakby wciąż nie mogący uwierzyć, że tu jesteśmy. Wszelkie niezbędne czynności ograniczyliśmy do minimum i pełni optymizmu oraz wiary we własne siły, snując plany na najbliższe dni, raźno ruszyliśmy naszym pojazdem na rozpoznanie warunków wspinaczkowych. Już w czasie pobieżnych oględzin naszych potencjalnych celów wspinaczkowych okazało się, że warunki nie są najlepsze. Długie, połogie lodospady pokryte są kilkudziesięciocentymetrową warstwą śniegu a większość z tych, na których mieliśmy dokonać wiekopomnych przejść, znajduje się w szczątkowej formie lub nie istnieją w ogóle. W tej sytuacji musieliśmy szybko zrewidować nasze plany i nastawiliśmy się na krótkie drogi w rejonach które uznaliśmy za „pewniaki”.

 

W okolicach Rjukan najpewniejsze warunki były zwykle w rejonie Krokan. Jego położenie i swoisty mikroklimat powoduje, że lodospady powstają tam najszybciej i trwają najdłużej. Toteż rejon ten cieszy się największym powodzeniem wspinaczy lodowych. Odwiedziliśmy go kilkukrotnie i wspinaliśmy się na drogach od WI3 do WI5. Rejon Ozimosis pozwalał na jako-takie działanie w warunkach WI2 do WI4. Krótkie, niezbyt sowiecie wylane lodospady dawały jednak możliwość treningu i cieszyły kolegów o niezbyt dużym doświadczeniu lodowym.

 

Oczywiście podejmowaliśmy próby wbicia się w drogi wielowyciągowe. Na pierwszy ogień wytypowaliśmy rejon Bolgen, który podczas ubiegłego pobytu oferował bardzo przyjemne wspinanie w dobrym lodzie. Tym razem nie poszło nam tak gładko. Rankiem podjechaliśmy samochodem w znane nam miejsce parkingowe i ruszyliśmy pod ścianę. Mimo, że mieliśmy z nią kontakt wzrokowy to nie mogliśmy odnaleźć ścieżki dojścia. Po zwiedzeniu kilku hektarów chaszczy i odśnieżeniu niewielkiego zagajnika stwierdziliśmy, że wycofujemy się do Krokan a następnego dnia podejmiemy drugą próbę. Po wieczornej burzy mózgów, bogatsi o wnioski z reminiscencji z ostatniego wyjazdu podjęliśmy następnego dnia drugą próbę. Wiadomo, KWT poddaje się ostatni! Tym razem trafiliśmy pod lodospad. Niestety, bardziej przypominał (szczególnie „nasza”, czyli moja i Jasia strona) fontannę di Trevi niż lodospad z naszych wspomnień. Jasiu widząc to stwierdził, że lubi emocje, ale nie bardzo widzi siebie na tych słabo związanych, cieknących „smarkach” i nie brał pod uwagę wariantu w którym zostaje przywalony zwałami byle jakiego lodu. Tym bardziej, że dopiero założył rodzinę i ani myśli przenosić się do Krainy Wiecznych Łowów. Cóż, Pawłowie namawiali, abyśmy stworzyli zespół trójkowy (ich strona lodospadu prezentowała się odrobinę lepiej), ale wyznaję zasadę, że jesteśmy zespołem nie tylko na chwile gdy świeci słońce i tryskamy entuzjazmem, dlatego namówiłem Janka na jednowyciągowe wspinanie i ten kompromis okazał się udany. Było bardzo miło. Zespół Pawłów przeszedł drogę i szczęśliwie powrócił do podstawy ściany.

 

W dniach wolnych od wspinania korzystaliśmy z sauny, oddawaliśmy się lekturze, prowadziliśmy rozmowy przy kieliszku wina i realizowaliśmy się w kuchni. Ogólnie, wyjazd mimo niezbyt imponującego dorobku sportowego, okazał się bardzo udany. Kolejny raz utwierdzam się w przekonaniu, że nie ważnie gdzie i w jakich okolicznościach, ważne z kim.