Lofoty 2017

Czekając bezskutecznie od maja na jakieś okno pogodowe w dolinie Romsdal, całkiem przypadkowo zwróciliśmy uwagę na znakomitą prognozę pogody w okolicach Lofotów. Jeszcze tylko telefon do przyjaciela – Memka, który kiedyś tam był, szybkie wydruki z internetu i już siedzimy na promie do Karlskrony.

 

Pogoda na Lofotach jest często piękna i bardzo stabilna. Okresy kilku tygodni nieprzerwanej lampy są czymś normalnym. Średnia temperatura dobowa latem znacznie wyższa niż w Polsce i jasno przez całą dobę więc wyjść na wspinaczkę można nawet o 8 wieczorem jak ktoś ma taką fantazję. Krajobrazy przepiękne. No i najważniejsze: jakość skały i wspinania nie ma sobie równych w całej Europie. Drogi są poprowadzone w czystym granicie, wyłącznie naturalnymi formacjami: regularnymi, wybitnymi rysami i zacięciami. Nie spotyka się praktycznie żadnych stałych punktów ale jakość asekuracji z friendów i kości jest znakomita a samo tkanie łatwe i przyjemne. Również stanowiska zakładamy na własnej, co w sumie powoduje, że na jednej 10-cio wyciągowej drodze na Presten – wizytówce rejonu, założymy więcej własnych punktów niż przez tydzień wspinania w Tatrach, Alpach czy Dolomitach. Wspinaczy spotkamy znacznie więcej niż można by się spodziewać za kołem podbiegunowym. Sporo kempingów dla wspinaczy i turystów. Na najpopularniejszych drogach zdarzy się nawet czasem czekać w kolejce. Trudności od 4 do 8b – wszystko na własnej, wszystko lite i piękne. Najlepszy rejon wspinaczkowy w Europie. Jedyny problem to 2000 km do pokonania samochodem przez Półwysep Skandynawski.

 

Naszą wyprawę zaczęliśmy od najbardziej wysuniętej w ocean wyspy archipelagu Lofotów – Moskenesoya, gdzie z dużego promu samochodowego przesiedliśmy się na maleńki wożący turystów do Vindstad, skąd pomaszerowaliśmy 3 km przez małą przełączkę na plażę nad oceanem, ponad którą wznosi się szczyt Helvetestinden. Jego 600 metrową NW ścianą wytyczono kilka dróg. My wybraliśmy najbliższą środka ściany, prawdopodobnie niepowtórzoną, drogę rosyjską Thirst in the Clouds 6a, A3. W przeciwieństwie do opisu rejonu na samym początku, jest to droga wymagająca, niepowtarzana, miejscami krucha i ryzykowna. Zabraliśmy 10 litrów wody i sporo sprzętu, a także portaledż.

 

Pierwszego dnia wspinaliśmy się połogimi płytami o warstwowej strukturze wielkiej cebuli, z trudnościami do A1, napotykając parę kruchych miejsc. Szło nam dość szybko i pod koniec dnia dotarliśmy do ciągu strzelistych zacięć z cieniutką ryską w środku, które okazały się większym wyzwaniem. W rysce siadały wyłącznie cienkie haki, których bicie było tym bardziej pracochłonne, że często wchodziły tylko 2-3 cm i trzeba było albo je wybić i próbować w innym miejscu albo zaryzykować, że wypadną pod obciążeniem. Musieliśmy także czyścić zarówno rysę z mchu jak i przeloty spod siebie, bo nie mieliśmy wystarczającej ilości drobnego sprzętu. Po pierwszym wyciągu tego „masterpiece of A2+ thin” zjechaliśmy do stanowiska poniżej i rozłożyliśmy portal na najwygodniejszy w całej naszej wspinaczkowej historii biwak.

 

ALT
Kolejne zacięcia na Helvetestind
Ściana Helvetestind w całej okazałości
Hakowe zacięcia na Helvetestind
Pierwszy biwak w ścianie Helvetestind

 

Następnego dnia kontynuowaliśmy mozolne klepanie listków, jedynek i beaków w zacięciu, wychodząc czasem klasycznie na kruchy filarek z prawej. Wreszcie doszliśmy na trawiasty tarasik pod barierą płytową. Tu skamieniała cebula była bardziej krucha i znacznie stromsza niż w dolnej części. 2 stareńkie, aluminiowe spity osadzone na płytach, w latach ’80 przez Norwegów, przy pierwszej, nieudanej próbie przejścia i 2 kolejne 40 metrów wyżej, dawały jako takie pojęcie, którędy da się przez to cholerstwo przebić. Zrzucenie na stanowisko jakiejś płyty typu plazma 32″ było kwestią, że tak powiem „otwartą”. Świeże ślady cebulo-obrywów dbały o poziom adrenaliny w naszej krwi ale mimo wszystko jakoś się udało. Wisienki na torcie tego wyciągu to listek wbity młotkiem i zaraz po wejściu na kolejny punkt wyjęty palcami i mikrokostka za sprężynującą cebulo-płytą. Powróciliśmy na kolejnym wyciągu w zacięcia, co w tej sytuacji potraktowaliśmy jako zbawienne, pomimo że czasem musieliśmy dużo czyścić, żeby dokopać się do cienkich rysek pod darnią. Kolejny biwak wypadł 4 wyciągi przed końcem drogi i – jak to w portaledżu – był hiperkomfortowy.

 

Drugi biwak w ścianie Helvetestind
Sprężynujące cebulo-płyty na Helvetestind

 

Norwegowie osadzili łącznie na wyciągach 6 spitów, z których skorzystaliśmy a Rosjanie podobno dołożyli 8 stanowiskowych, które omijaliśmy, tym bardziej, że nie miały plakietek ;). O ile norweskie mają jeszcze jako takie uzasadnienie i zostały wbite w czasach, kiedy moda na boltowanie właśnie dotarła na północ i nie było wiadomo, jak się do niej ustosunkować, o tyle rosyjskie zasłużyły na zdecydowaną krytykę i napiętnowanie, jako bezmyślne i niepotrzebne kucie skały. W Norwegii obecnie spitowanie, poza szczególnymi przypadkami, jest zabronione, a w miejscach pokonywanych już wcześniej bez spitów to świętokradztwo. Wszystkie stanowiska i biwaki zakładaliśmy na własnych punktach. Norweskie spity prawdopodobnie też są do ominięcia, co podniesie wycenę przynajmniej jednego, cebulo-wyciągu do około A4.

 

Trzeciego dnia stanęliśmy na grubym kobiercu z polarnych mchów i żurawiny niedaleko wierzchołka. Było nieznośnie gorąco a sprzęt przeraźliwie ciężki. Niewyraźna ścieżka gdzieniegdzie pełzła wśród dojrzałych jagód. Olaliśmy cebulo-szczyt i zaczęliśmy schodzić, trawersując diagonalnie w prawo nad urwiskiem. Szybko okazało się, że ścieżyna zanika a zaczynają się strome slaby. Ścieżka wyprowadzała na szczyt z dróg wspinaczkowych w prawej, niskiej części ściany. W przeciwnym kierunku biegła ku przepaści i nie było rady – musieliśmy jednak cofnąć się i wdrapać na grań z całym naszym majdanem, żeby dojść do szlaku dla turystów.

 

Widoki ze ściany Helvetestind
Widoki ze ściany Helvetestind

 

Nasyceni bigwallem opuściliśmy Moskenes i pojechaliśmy do Henningsvear w sercu archipelagu. W tych okolicach znajdują się najpopularniejsze i najbardziej znane szczyty wspinaczkowe: Presten i Vagakallen a także mnóstwo mniejszych, choć równie atrakcyjnych skał. Zaczęliśmy od krótkiej, 3-wyciągowej drogi na skałce Geitvika, oboje pokonując dość pewnie ciągowe trudności 6b/b+, asekurując się w komfortowych ryskach na palce. Na szczycie wykąpaliśmy się w ciepłym jak zupa, górskim jeziorku. Powspinaliśmy się także na Presten, wybierając 12 najtrudniejszych wyciągów z kombinacji Vestpillaren i Vestpillaren Direct, przy czym Gosia zaliczyła 6c/c+ od strzału. Przymierzaliśmy się także do Storpillaren na Vagakallen ale ten jedyny raz plany pokrzyżowała nam pogoda. Północne urwisko Vagi po dniu solidnego opadu ociekało wodą a mgły unosiły się nad bagniskiem u stóp ściany. Powróciliśmy zatem na południową ścianę Presten i skutecznie zmierzyliśmy się z cienką ryską A3.

 

Na Lofotach bywa gorąco – tradowe wspinanie na wyciągach za VII
Tradowe wspinanie na wyciągach za VII
Presten – wyciąg za VII+ – VIII-
Presten – wyciąg za VII+ – VIII-
Wspinaczka na Presten – wyciąg za VII UIAA
Wspinaczka na Presten

 

Pomiędzy wspinaczkami miło spędzaliśmy czas w znakomitym towarzystwie Polek i Polaków, mieszkających na stałe w Oslo (tęskniących do Polski, niekoniecznie do dobrej zmiany) i tak jak my, wspinających się po okolicznych ścianach. Poznaliśmy ich już pierwszego dnia pod Helvetestind i trzeba przyznać, że była to obopólna sympatia od pierwszego wejrzenia.

 

Wracając do kraju, objechaliśmy archipelag aż do połączenia ze stałym lądem- wysepki połączone są szeregiem mostów ponad cieśninami. W okolicach Narwiku zamajaczył nam w oddali Stetind – narodowa góra Norwegii, z najdłuższymi w okolicy drogami, sięgającymi prawie 1400 metrów przewyższenia i przeszło 2 km długości. Ewidentny cel na przyszły rok.

 

Gosia Jurewicz i Józek Soszyński

 

Plaże na Lofotach
Port w Henningswear
Lofoty to nie tylko wspinanie…