Czołówka MSW w miłej atmosferze

Na ten dzień miałem w grafiku z Evi zgoła odmienne plany, jednak nocne porywy wiatru skutecznie zmiękczają nam kupry i zmieniamy cel. Budzimy chrapiącego obok misia pod taborową 12-ką i idziemy na Czołówkę Mięgusza.

 

W związku z tym, że podejścia niewiele a i droga stosunkowo niedługa przeciągamy wyjście. Humory dopisują od samego rana, przepustowość asfaltu już znacznie ograniczona, wszyscy ciągną nad ten magiczny zbiornik wodny. Podobno sweet focia w tle z tutejszym stawem i górami gwarantuje długie i dostatnie życie. W połączeniu ze schabowym w ścisku godnym miejskiej jadłodajni jest fantastycznym zwieńczeniem tak długo wyczekiwanego urlopu.

 

Mijamy ten zgiełk i czym prędzej udajemy się pod czołowe spiętrzenie naszego znamienitego kolosa. Pablo już na podejściu gubi drogę. ‘Król Łopianów’ zmuszony jest wspomóc się literaturą specjalistyczną oraz gps-em. Na wszelki wypadek wiążemy się liną gdybyśmy mieli stracić się z pola widzenia 🙂

 

Wbijam się pierwszy, przez prożek, trochę traw ku widocznemu zacięciu. Całkiem miłe w nim wspinanie nie licząc ruchomych części stałych, które mógłbym zebrać za pazuchę i wyłożyć nimi ogródek po powrocie. Dwa wyciągi łączę w jeden ponad 50-cio metrowy. Pablo dobija i psioczy:

 

– Ten blok dudni.
– Nic nie słyszę.
– No Burza, jak nie słyszysz, jak dudni.

 

Podobno wzruszam ramionami i mówię:

 

W końcu to są Tatry…

 

W głębi duszy się śmieję bo mi nic nie dudniło 🙂 Kolejne metry to zimowe prożki i trawki. Główną trudność sprawia wpełźniecie na jeden z wyższych. Z dziabkami nie byłoby problemu. Do prowadzenia wyciągu z trawersem zapalił się Pablo. Idzie zgrabnie jak sarenka wpinając się w wystające haczywo. Na końcu montuje wielofunkcyjne stanowisko na co najmniej 5 osób i 5 worów transportowych. Wszyscy przebiegamy ten wyciąg błyskawicznie i zapamiętujemy jako bardzo przyjemny i estetyczny.

 

Kluczowy idzie Evi. Wypychająca płetwa na starcie, potem czujne zacięcie, 25m dobrego wspinania. Po drodze przedaje się żelazny szpon gdy nogi wyjeżdżają. My natomiast, korzystając z chwili oddechu gdy kobieta walczy o to by nas przeciągnąć wyżej, pożytkujemy czas na pogaduchy i strojenie głupich min.

 

Na starcie mam problem z wypięciem liny z ‘barbie’ ekspresa, w które nas wyposażył Pablo. Płyta wypycha a moje wielkie rolnicze łapy nie mogą sobie z tym poradzić. Ze względu na swój rozmiar owe karabinki nadają się również świetnie do wieszania choinki zapachowej w aucie. Także u Pawła na szpejarce zazwyczaj królują kolory typu: róż oraz fiolet. Dalej już gładko do stanu.

 

Końcówka należy do Pawła. Zgodnie ze schematem niewygórowane trudności w rzeczywistości sprawiają nam trochę problemów. Także żelazo zastane w ścianie trzeba traktować już z ograniczonym zaufaniem. Niby ‘piątka’, chwały nie przynosi ale ubić można się koncertowo, zwłaszcza na ostatnim wyciągu przy wejściu w zacięcie. Nie ryzykując, szybkie A0 i już topuje. Wychodzimy idealnie na stanowisko zjazdowe. Minione, bardzo udane kilka godzin zwieńczamy pamiątkowym zdjęciem. Linia zjazdów jest przemyślana i pozwala nam po 50-ciu minutach znaleźć się znów obok plecaków. Nad stawem gratulujemy sobie nawzajem i mykamy z powrotem na tabor. Tym oto sposobem pada droga Starek – Uchmański z 1964 r., która od tej pory zdążyła stać się morskoocznym klasykiem.