Czas uderzyć na Trolla

Kołyszemy się nocą, pomiędzy Gdynią a Karlskroną, na pokładzie Vision – Stena wymyśla dla swoich promów patetyczne imiona. Potem 13 godzin jazdy Józkobusem (my też potrafimy wymyślać patetyczne imiona) i pakujemy plecaki na wielką przygodę. Jest urocza miejscówka i ognisko, jest Ściana Trolli za zakrętem rzeki i piękna pogoda. Jest też motywacja. Ruszamy na spotkanie z Trollem z legendarnej farmy Fiva. Która to nasza pielgrzymka na przestrzeni lat, ile kilogramów sprzętu już wydźwigaliśmy, ile butelek wody wylaliśmy w piargi, żeby nie znosić ich z powrotem? Ratowanie zimą depozytów przed lawinami… szkoda gadać i ciężko tłumaczyć ale z tą ścianą jest pewien kłopot i nie polega on na tym, że to daleko od szosy. „Tam wszystko jest przygotowane” – tak jeden mój kolega skomentował filmik spod Ściany. I nie chodziło mu o to, że ekspresy są już rozwieszone.

 

•••

 

Mały człowiek wielka ściana

Intro Wall – czterowyciągowy, wspinaczkowy fragment podejścia. Dojdziesz nim pod: Trolldom, Szwedzką, Rimmon, Raspberry Dream, Trollkjerringę i Śmierć Wszystkim Blond Wikingom (dla turystów „Cathedral Route”) z tym, że część tych dróg już nie istnieje, bo zabrał je olbrzymi obryw w ‘98. Wszystko jest przygotowane: na piątkowym wyciągu przez 25 metrów nie ma punktu asekuracyjnego, strumienie płyną z prawej, z lewej i w Twoich rękawach, od czasu do czasu – na zachętę – przetacza się kamienna lawinka. Lina jest mokra i zapiaszczona, błoto cieknie po spodniach i nie ma jak zabiwakować. Ściana połyskuje nad Tobą zaciekami – zaprasza po swojemu. Brudny, mokry, zmęczony i wkurzony zjeżdżasz. Co tu zrobić, żeby mieć wielką, wspinaczkową przygodę?

 

– Nowa droga na Mongejurze – powtarzam w kółko.

– Chcę się fajnie powspinać – jak zwykle Gosia ma inne zdanie.

Gosia w trudnościach Drogi Jugosławiańskiej na Hornaksli

Wieczorem towarzyskie piwko z bratnią ekipą z KWT (Klubu Wysokogórskiego Trójmiasto), a rano idziemy na Drogę Jugosławiańską, na zachodniej Hornaksli. 10 wyciągów solidnego wspinania do norweskiego 7- w najwyższej jakości skale – klasyk ale wielkiej przygody na nim nie ma.

Tego samego dnia raniutko koledzy ruszyli na Filar Mongejury, inny klasyk rejonu. Wieczorem chłodziliśmy piwo w rzece na ponowne spotkanie ale chłopaki też chcieli mieć wielką przygodę i testy NRC-ty, więc musieliśmy wypić je sami. Tymczasem rosło w siłę hasło „nowa droga na Mongejurze”. Wypatrzyłem geologiczne pęknięcie, ciągnące się od podstawy kilkaset metrów w górę, przybierające formę różnorakich rys, począwszy od offwidthu czy komina lub nawet nyży, skończywszy na nieregularnej siatce drobnych rysek i trzeci raz spakowaliśmy się na wielką przygodę. Podejście pod Mongejurę zajmuje 40 minut, więc dla kogoś, kto – tak jak my – nienawidzi chodzić po górach, jak to się mówi – spoko. Na drugim wyciągu przehaczyliśmy piękny okap. Potem było łatwiej i urobiliśmy ze 300 metrów, zanim nie zaczęło padać i wielka przygoda skończyła się zjazdami.

 

•••

 

Okap na Arctandii

Nie ma sensu liczyć w Romsdal na cud, kiedy pada. Jedźmy na Lofoty. Stetind? Jest też kilka innych fajnych górek w tych okolicach i obowiązujące teraz opcja „chcę się fajnie powspinać” ma perspektywy! Po dobie jazdy czwarty na tej wycieczce przepak pod północną Store Blamman, w celu przeprowadzenia działalności bigwallowej. Portal, hooki, ławy itd. Na Blamman, jako rzecze Bjarte Bo – jeden z wybitnych norweskich alpinistów – czujesz się jak na prawdziwym bigwallu, aż nagle film się urywa i znienacka stoisz na szczycie. Wybraliśmy Arctandię (A2/A3, ma też kilka przejść free – coś koło 8b) i był to dobry wybór. Wspinanie eksponowane, estetyczne i nam wydawało się nietrudne. Lito jak dzwon – na śnieżnych polach na dole nie leży ani jeden kamyczek! W połowie zrzuciliśmy na śniegi kilo haków, żeby nie musieć ich potem znosić. Przewodnik zalecał litanię lostarrowów, knifebladeów, birdbeaków, cooperheadów, rurpów i angelsów, tymczasem wykorzystaliśmy jedynie 5 beaków (+ oczywiście ciężarówkę sprzętu do haczenia clean). Za to zejście z 1044 m n.p.m. z toną w plecaku było katorgą.

 

Po dwóch dniach odpoczynku odżył w nas wątły płomyczek powracającej motywacji i podgrzał na tyle, żeby zdecydować się na „single push” w Ultima Thule – drogę na lewej flance Blamman. Podeszliśmy, a tu jakieś jaja: jedna krawędź startowej „finger crack” jest teraz ostrzem filarka, a druga, potrzaskana, leży u naszych stóp. Potencjalne obejście obrywu wiedzie pod posępnymi cielskami wiszących bloków wielkości kontenera. Przy tym zaczyna kropić, a na górnej krawędzi ściany pokrzykuje zespół, który wbił się tu 3 dni temu. Czy my też będziemy wisieć w ścianie 3 dni bez portala? Na szczęście mżawka przechodzi w deszcz…

 

•••

 

Możemy teraz odwiedzić Artura na wyspie Uloya. Kupił starą, niszczejącą przystań rybacką i zamienił w ośrodek wypoczynkowy Lyngen Outdoor Center. Latem ryby, zimą narty. Klimatycznie. Wielki, odremontowany pomost z właścicielskim apartamentem i domki dla klientów na lądzie. Pierwszy raz w życiu zdradzamy Józkobusa i przeprowadzamy się do mieszkania z widokiem na fiord i góry na jego przeciwległym brzegu. Jak mawia Artur: Uloya TV. Przez panoramiczne okna widzimy płynącą rzekę chmur. Słońce, które tutaj latem nigdy nie zachodzi, rzeźbi w tym kłębowisku mgieł ulotne formy. Lem z pewnością właśnie tu napisał Solaris. Można wpatrywać się godzinami i doszukiwać sensu tego przedstawienia z równym skutkiem, co wspinaczki. Istnie on wyłącznie w Twojej duszy.

 

Solaris

Jest warun i pogoda, więc idziemy spróbować nowej drogi na 300-metrowej Blatinden. Artur reklamuje ją jako dziewiczą, choć sam 2 lata temu na jej skraju przeszedł piątkowe zacięcie. Uwaga: w stylu OS, free solo! Ruszamy w góry zanikającą ścieżką przez arktyczne krajobrazy. Las karłowatej brzozy wyżej ustępuje miejsca mchom i borówkom. Koło wodospadu, na wypłaszczeniu terenu, rośnie kilka starych, poskręcanych brzóz.

– To pradawny nordycki sad, pozostałości po osadzie wikingów.

– Józek, co Ty pieprzysz, pogięło cię?

Uloya w słońcu

Obrzucając się przyjacielskimi inwektywami i pustymi obietnicami zabójstwa, ruszamy dalej. Podejście, według rekordzisty Grani Głównej Tatr, miało zająć półtorej godziny (haha), więc po dwóch stajemy w połowie drogi nad jeziorkiem, przed skalnym progiem, który ogranicza od dołu dostęp do śnieżnego kotła pod Blatinden. Artur sugerował szerokie obejście progu piarżystą grzędą i zejście do kotła od prawej. Jak już mówiłem, nie lubimy chodzić po górach. Próg był kruchy i mokry ale puścił na wprost.

 

Józku, ciśniesz!

Na śniegu pod Blatinden leży sporo rumoszu skalnego. W ścianie straszą rdzawe obrywy wielkoformatowe i od razu widać, że urwisko jest mało towarzyskie i usposobione raczej nieprzychylnie. Wybieramy łatwą rysę w przyporze pośrodku muru, wspinamy się na półkę na jej szczycie i tam kończy się zabawa. Rzeźbimy w zasadniczych trudnościach, najpierw w kruchym zacięciu, a potem w szerokich i spionowanych rysach pod okapami. Skała jest bardzo ostra i potrzaskana. Z offwidthów wysuwają się cienkie jak deska do prasowania płyty i nie wiadomo, jakie mają plany na najbliższą przyszłość. W końcu musisz zrobić tych kilka ruchów nad przelotem, wejść pod okap, przetrawersować pod nim w odciągi przy krawędzi, pożegnać się z widokiem ostatniego frienda i liczyć na to, że nad okapem założysz coś mniejszego niż cam #5, którego tak bardzo chciałbyś przy sobie mieć. Opuszczamy strefę obrywu po trzech wyciągach, wykorzystując do tego lekko przewieszone kominy. W pierwszym z nich stoi piramida kamieni i czeka na swój lot przez pocięte liny i łeb asekuranta. Gosia z precyzją neurochirurga omija pułapkę i wyprowadza nas w mniej dramatyczny teren – operacja się udała i jednocześnie pacjent przeżył. Teraz mamy kilka wyciągów przyjemniejszych. Kończymy drogę, dosłownie hacząc piętę o szczyt.

-Zobacz, te płaskie kamienie ktoś układa, żeby było łatwiej iść.

-Tak, Józek, tak. Tak samo jak na lodowcu Leschaux pod Grandes Jorasses – drugi raz ten sam żart się nie udał.

 

Przebieg drogi Uloya Welcome To

„Uloya Welcome To” (Vl+/Vll-?) – dziękujemy za przemiłą gościnę, cieszymy się z pierwszego kontaktu ze skałą na Uloi ale pamiętajcie, ta ściana jest szorstka jak „polish Barbados i Galapagos” w piosence Wodeckiego. Używaliśmy ruchomej asekuracji, nie ma po nas żadnych śladów. Zrzuciliśmy 2 najniebezpieczniejsze obrywy, przepraszamy – nie zakosztujecie tych samych wrażeń. Weźcie Cama #4. Większe rozmiary pozbawią Was części emocji, co byłoby ze szkodą dla wspinania. Drogę polecamy doświadczonym zespołom.

 

•••

 

Chciałoby się zostać na Uloi dłużej. Łapać z pomostu makrele, oglądać Uloya TV i nic nie robić. Ściany jednak wzywają. Wracamy pod Blamman. Środek ściany, Bongo Bar A3, plan przejścia szybkiego, bez portaledżu i zaskoczenie już na pierwszym wyciągu. Trzeba bić sporo haków, a po kilku metrach runoutu 3 parszywe heady pod rząd wyceniono na A1+. Kluczowy wyciąg nie jest największym problemem. Przy sporym wywieszeniu oferuje w rewanżu dość solidną asekurację i do A3 trochę mu brakuje. Walkę toczymy za to na „łatwych” A1+ a nawet C1+. Po 20 godzinach jesteśmy ciągle 100 metrów od wierzchołka. Teren się troszkę kładzie ale wspinaczka nadal wymaga staranności i uwagi. Z północy dmuchnęło polarnym chłodem, a Gosia wyleciała z „nice crack C1+”, rozrywając camem kruche flejki. Decydujemy się wytrawersować w prawo, do systemu wielkich zacięć, żeby uciec od wiatru. Znajdujemy tu półkę i 2 godziny odpoczywamy w płachcie. Nad nami jest stromo, jednak wspinanie znacznie przyjemniejsze niż na oryginalnej linii. Robimy 3 wyciągi w dziewiczym (?) terenie i po 29 godzinach stajemy na wierzchołku.

 

•••

 

Przez cały ten czas spędzony na Lofotach obserwujemy prognozę pogody na Romsdal. Troll jest tylko jeden i musimy kiedyś go załoić. Tymczasem pod Ścianą z pokładu śmigłowca wypatrzono dwa ciała. Doświadczeni wspinacze z Czech spadli ze stanowiskiem. Łapami włochatego zwierza powyrywane przeloty i nadludzką siłą rozgięte karabinki. Poruszeni wracamy do Polski. Obowiązki zawodowe ciągną nas tu nieubłaganie na 2 dni, a pogoda – jak na złość – jest w Romsdal coraz lepsza. Nie ma wyjścia – trzeba tam wracać.

 

•••

 

Samolot. Po kilku godzinach od wyjścia z domu jesteśmy w Dolinie i mamy 3 dni, żeby uporać się z problemem. Na podejściu zauważamy ślady ekipy poszukiwawczej – helikoptery nie operują pod Trollem – prawdopodobieństwo, że kamienie wpadną w wirnik jest zbyt duże. Wiążemy się na początku, po lewej stronie Ściany, pod slabami w kierunku Drogi Norweskiej, a spod Intro, trochę wyżej, biegną w dół poręczówki. W głowie zamęt. Nie rozmawiamy o tym. Docieramy do pierwszych uskoków ściany, a nasza lina – podobne jak my – jest zapiaszczona i mokra. Dotknięty głaz leci z hukiem po slabach. Słabo wyglądamy i słabo się czujemy. 200 metrów nad nami wisi od rana kurtyna chmur. Wreszcie na suchym tarasie ponad szczeliną brzeżną wstępuje w nas garstka otuchy i zaczynamy działać. Prowadzimy blokowo po kilka wyciągów i zawsze, jak jedno ma już dość, drugie przejmuje pałeczkę.

 

Początek wspinania na Drodze Norweskiej

Mało tu ładnego wspinania; lawirowanie w kruszyźnie, zapiaszczone chwyty, dudniące, zarośnięte mchem stopnie, słabe przeloty i dużo strachu. Czasem łatwiej szóstkowy wyciąg zrobić w podejściówkach, niż w botkach wspinaczkowych. Od pewnego miejsca widzimy z góry dwa jaskrawoczerwone tobołki otoczone kamieniami. Stąd nie jesteśmy w stanie określić ich wielkości i opędzamy się od natrętnych pytań, co w nich jest? Nie rozmawiamy o tym. Staramy skoncentrować się na własnym bezpieczeństwie.

Gosia na kluczowym wyciągu

 

Płyną setki metrów wzorowej współpracy i po 12 godzinach włączamy czołówki. Z tym, że jedna nie działa, więc prowadzimy ze światełkiem, a czyścimy ostatni wyciąg po ciemku. Gosia wyprowadza nas ładną rysą z Wielkiego Kanionu i z 13 stanowiska zjeżdżamy kilka metrów na super wygodny, płaski jak lotnisko taras. Nocujemy w tym samym miejscu, gdzie pierwsi zdobywcy w 1966 roku zrobili sobie zdjęcie, zamieszczone potem w przewodniku. Był to jeden z ich 10 biwaków! Rano żeglujemy wraz z tarasem ponad chmurami, które rozwiewają się dopiero późnym popołudniem. Nas to jednak nie dotyczy. Jesteśmy od rana w słońcu. Wyciąg nad biwakiem osiągamy ogromne tarasy na ostrzu Filara Trolli. Nocowaliśmy tu 4 lata temu i z wielkim sentymentem odnajduję zbudowaną wtedy platformę, na której spaliśmy. Nabijamy puste butelki śniegiem i przewijamy się w prawo, z powrotem w Ścianę, do systemu kominów, który ciągnie się przez wiele długości liny. Koncentracja i bezpieczeństwo – nic poza tym nas nie obchodzi. Przeloty staramy się tkać rzadko, ale i tak po 60 metrach na szpejarce niewiele zostaje, a wszystkie stanowiska są na własnej asekuracji. Przechodząc pod częściowo oberwanym okapem, a potem stając na jego dudniącej krawędzi, staram się zrozumieć poczucie humoru poprzedników, którzy nazwali to „górską przygodą”. Przecież tu wszystko wali się na łeb! Z 22 stanowiska widać już wierzchołek ale przed nami jeszcze 8 wyciągów, w tym trawersy i wahadło. Ostatni wyciąg prowadzi Gosia, a ja klnąc po ciemku, przerzucam plecaki na trawersie nad przepaścią.

 

Na szczycie Trolla

Nocą wychodzimy ze Ściany, gratulujemy sobie i dziękujemy za wspinaczkę. Upewniamy się wzajemnie, że oboje, nigdy więcej, z racjonalnych powodów nie mamy zamiaru wracać w tę ścianę, w której przeżycie nie zależy wyłącznie od tego, że nie popełnisz błędu. Musisz mieć przy tym jeszcze znacznie więcej szczęścia niż normalnie w górach. Schodząc w doliny następnego dnia, każde z nas po cichu planuje taktykę na przejście zimowe… Oto wielka tajemnica wspinania. Amen.

 

•••

 

Zabawne przygody w zejściu:

Uprzejma rozmowa z turystą, który – widząc plecaki – zagaił:

-Did you climb?

-Yes

-What did you climb?

-Troll Wall.

-Niiice – uprzejmy uśmiech.

 

Schodzimy szosą Trollveggen, mamy 20 km do samochodu, łapiemy stopa. Idę trochę z tyłu i zatrzymuje się przy mnie nowiutkie, białe Audi. W dół zjeżdża przyciemniana szyba. Patrzę, a w środku 4 młode dziewczyny, skandynawskie blondynki, pachnące i umalowane jak na dyskotekę.

-You have no place in your car – martwię się.

-Och, we can find one! – i szybko posuwają się na tylnej kanapie.

-Gosia! Chodź, jedziesz!

Wzięły to na klatę, z uśmiechem na karminowych ustach i zawiozły Gosię na Farmę Fiva, nadrabiając 8 km. Miło. Dziękujemy :).

 

 

Józek Soszyński