Moko – czerwiec 2015

Opis pod zdjęciem

Mieszkając ponad 700 kilometrów od Tatr, nie mamy zbyt wielu okazji na szybki wypad w nasze rodzime góry, toteż każda nadarzająca się okazja na krótki wypad jest świętem i powinna być poważnie potraktowana. Zachęcony zaproszeniem Grzegorza A., prawie w ostatniej chwili zdecydowałem się dosiąść do samochodu wyruszającego z Trójmiasta w kierunku Zakopanego. Ekipę stanowili Grzegorz A., Konrad U. (obaj członkowie Klubu Wysokogórskiego Trójmiasto) oraz Klaudia U. stanowiąca ozdobę naszego składu. Jak wiadomo, obecność „bezprzydziałowej” pani w męskim składzie stabilizuje dobre obyczaje, kiełzna słownictwo i wysubtelnia maniery. Nasz zespół był zatem skonstruowany optymalnie.

 

Dawno nie byłem w Tatrach tak po prostu turystycznie. Byłem spragniony wyjazdu na którym mógłbym pochodzić z aparatem, bez ciężkiego wora i napinki, że „pogoda, droga, wyjście o świcie” i jedna wielka gonitwa. Grzechu w rozmowie przedwyjazdowej deklarował, że cele wyjazdu nie są ostatecznie sprecyzowane i w zależności od pogody i warunków będą z Konradem je dopasowywać. Trochę turystyki, trochę wspinania, jednym słowem: pełny luz. Na wszelki wypadek zabrałem uprząż, buty i sprzęt osobisty a przede wszystkim dużą lustrzankę, bo liczyłem na ciekawe plenery.

 

Podróż minęła nam sprawnie i miłej atmosferze. Około północy dotarliśmy do Łysej Polany a pół godziny później wyruszyliśmy w drogę nad Morskie Oko. Początkowo nieśmiało, ale po wzmocnieniu się na dwóch planowanych postojach już dziarsko, dotarliśmy do schroniska i zaokrętowaliśmy się w zarezerwowanym pokoju. Oczywiście odbyliśmy rytualny wieczorek (a dokładniej poranek, bo zrobiła się godzina trzecia rano) zapoznawczy i przed piątą o świcie położyliśmy się spać.

 

Rankiem zdecydowaliśmy, że idziemy na Zadniego Mnicha powspinać się. Nie wnikałem jakie atrakcje przygotowali Grzechu i Konrad. Pomyślałem, że skoro to ich wyjazd to nie będę się wtrącał. Gdzie mnie zaprowadzą to będzie dobrze.

 

Chłopaki wzięli na cel Zadniego Mnicha a na nim dwie drogi: Uznańskiego (V) oraz Zachodnią Granią (III). Po wczorajszym (a właściwie dzisiejszym bo porannym) wieczorku zapoznawczym, podejście wydawało mi się nadzwyczaj dłużyć. Tym bardziej, że wokół rozciągały się interesujące widoki a zmienna pogoda co chwilę proponowała nowy układ krajobrazu, obok którego nie mogłem ze swoim aparatem przejść obojętnie. Po dłuższej chwili znaleźliśmy się na Ciemnosmreczyńskiej Przełęczy, skąd przetrawersowaliśmy pod południową ścianę Zadniego Mnicha. Grań Zachodnia nie wyglądała na niezbyt emocjonujący cel wspinaczkowy, a poza tym była zajęta przez szkolących się przewodników, więc nasz wybór padł na drogę Uznańskiego. Szybkie rozprowadzenie: Grzechu rozpoczyna, Konrad asekuruje a ja prowadzę kluczowy wyciąg i już robota rusza na dobre. Klaudia czeka na nas pod wschodnią ścianą i robi zdjęcia. Mając 60-metrową linę pierwsze dwa wyciągi łączymy w jeden. Grzechu dochodzi pod kluczowe zacięcie i zakłada stan. Miejsce nie jest zbyt szczęśliwie wybrane, więc pod dojściu proponuję przenieść stanowisko kilka metrów w prawo aby uciec spod słabo wyglądającego zacięcia. Jak się potem okaże, ta decyzja była zbawienna. Startuję w zacięcie i po pierwszych ruchach przypominam sobie opis ze schematu informujący o „braku możliwości założenia asekuracji”. Wcześniej go zlekceważyłem, bo wydawało mi się, że na łatwej drodze nic specjalnego nie może mnie zaskoczyć. Teraz widzę, że dopisek był istotny, bo zacięcie jest posklejanym przez ziemię zlepkiem luźnych kamieni. Coś jakby ktoś opróżnił wywrotkę gruzu i zapomniał o niej na setki lat. Idę czujnie, opukuję każdy chwyt a używam co trzeciego opukanego bo reszta to rzęch nad rzęchy. Nogami staję szeroko, bardzo szeroko, bo dopiero na skraju zacięcia jest trochę bardziej lito. Asekuracja oczywiście istnieje wyłącznie w mojej, pielęgnowanej na tę okazję wyobraźni . W pewnym momencie pukam nasadą dłoni w kamień wielkości piłki do kosza. Ziemia wokół niego pęka i wszystko wskazuje na to, że chwytu z niego nie będzie, bo kamień ruszył i wybrał drogę wprost na mnie. Centralnie pode mną stoi Konrad i asekuruje mnie. Kamień jest ciężki, trzymam go na jednej wyprostowanej ręce (bo drugą trzymam się czegoś w tym parchatym miejscu) i czuję, że dłużej nie dam rady. Ostrzegam więc Konrada komunikatem: Konrad, uwaga, ryzyko wypadku asekurującego! (a dokładnie jego skrótem) i dodaję popularny termin polecający niezwłoczne i bezdyskusyjne oddalenie się z obecnie zajmowanego miejsca. Konrad doskonale zrozumiał ten przekaz i schował się na tyle, na ile mógł. Puściłem kamień. Ten przeleciał przez uprzednio zajmowane przez nas stanowisko, walnął w kłębowisko lin i wzniósł tuman kurzu, zakrywający na chwilę podstawę ściany przed słońcem. Po sprawdzeniu, że wszyscy są cali i zdrowie, dokończyłem wyciąg i spotkaliśmy się z chłopakami na szczycie. Okazało się, że jedna z żył jest praktycznie przecięta a druga lekko naruszona. Powrót do podstawy ściany wykonaliśmy dwoma zjazdami z pojedynczej żyły. W drodze do schroniska wstąpiliśmy pod południową ścianę Mnicha. Po krótkim odpoczynku i wzmocnieniu się szkockimi destylatami, pomaszerowaliśmy szlakiem wprost do bufetu. Tam oczywiście omówiliśmy wypadki dnia dzisiejszego i dokonaliśmy zabiegów mających na celu niwelację potencjalnych urazów psychicznych.

 

Na drugi dzień Konrad z Klaudią wybrali się szlakiem na Rysy. Jak się potem okazało weszli na nie w bardzo dobrym czasie. Ja namówiłem Grzegorza na wspinanie na Mnichu drogą Orłowskiego (V). Po krótkim podejściu stanęliśmy na Mnichowych Półkach, skąd droga startuje. Grzechu brawurowo poprowadził wszystkie wyciągi i w krótkim czasie stanęliśmy na szczycie. Po odpoczynku, dwoma zjazdami wróciliśmy do podstawy ściany. Powrót do schroniska upłynął nam w atmosferze żarliwych rozmów na tematy wszelakie. Już w pokoju, kontynuowaliśmy, podsycając je do świtu degustacją domowych nalewek.

 

Rano – zgodnie z planem – rozpadał się deszcz. Spakowani, ruszyliśmy w dół do Palenicy. Ten krótki, ale owocny wyjazd przyniósł nowe wrażenia, znajomości i doświadczenia. Warto czasami dać się poprowadzić spontanicznym wydarzeniom, by te krótkie chwile spędzone w miłym towarzystwie w górach, wspominać przez długie lata. Wspominać i przeżywać ponownie.

 

Zbyszek Kordan